sobota, 25 grudnia 2010

Naciumkany

Antoś nie wykazuje przesadnego zapału jeśli chodzi o przemieszczanie się. Wiadomo - rodzice zawsze pomogą, poza tym 8,5kg ciałka to jest spory ciężar do dźwigania. Zatem nie możemy się na razie poszczycić sukcesami z turlaniem, a tym bardziej próbami pełzania (a wiem, że są maluchy, które już takie sztuczki mają w swoim najmniejszym z paluszków :P). Troszkę mi smutno z tego powodu, bo wiadomo - chciałoby się, żeby MOJE dziecko wszystko robiło najlepiej, najszybciej i było zdolniejsze od rówieśników. Ale nie zawsze jest tak, jakby się chciało.

   Zatem...

   ... patrzymy, co innego zmienia się u Antka. A właśnie dwa dni temu zaczęło się dziać coś ciekawego z piersiowego punktu widzenia. Otóż Antoś nie zasypia już zawsze z ciumkiem w dziobku (czytaj: zasysając pierś). Teraz moje dziecko kochane naciumka się do oporu, po czym spokojnie porzuca pierś i po prostu zasypia. Samo. Przytulone do mnie albo i wręcz odwrócone ode mnie główką w drugą stronę. Ha! Dziś dodał do tych wyczynów nowy update - zasnął kompletnie bez ciumka, po prostu przytulił się do mnie, gdy oboje leżeliśmy na łóżku, possał chwilkę paluszki swojej łapki i oczka same mu się zamknęły. Piękne to chwile z kilku powodów:
primo - wiadomo, więcej wolności w perspektywie dla mamy (czytaj: dla mnie :D);
secundo - jasny symptom "dojrzewania" bobasa do samodzielności w ogóle, a w zasypianiu w szczególe;
tertio - potwierdzenie faktu, że nie da się dziecka uzależnić od piersi i że dzieci w końcu same "wyrastają" z wiszenia przy cycku. :) Tylko czasu trzeba, czasu.

   I tym jakże ciekawym spostrzeżeniem kończę w pierwszy dzień świąt, z życzeniami dla wszystkich mam i ich maluszków, także tych przyszłych. :)

czwartek, 16 grudnia 2010

Fajny dzień

Qrcze, dziś taki dziwny i zupełnie nie-antolkowy dzień, że aż muszę się podzielić. :)

   Rano standardzik - pobudka o 7:00 (z tym, że w nocy tylko jedno przebudzenie na karmienie - cud!), potem 2h harców + poranna toaleta, potem 30 minut drzemki przy piersi, potem znów trochę harców, znów drzemka, potem spacerek w chuście i przy okazji zakupy spożywcze, w gratisie też drzemka krótka w chuście, a po powrocie do domu, czyli od 14:30 do godziny 19:00 Antol nie spał W OGÓLE. Wcale, ani trochę. Mało tego - w ogóle nie był marudny,senny, rozdrażniony, płaczliwy ani nic. Nic w ogóle - bawił się na całego, pozwolił mi zrobić cały obiad, zjeść go w spokoju, potem się poprzytulaliśmy, były tańce i piosenki i głupie zabawy, było jedzenie gazety :P przez Antka (bo tak fajnie szeleści i łatwo złapać łapkami, a wiadomo, że co do rączki to do buzi ;)), była kąpiel i dopiero po kąpieli i przystawieniu do piersi Antek padł, dosłownie w 5 minut. Jestem jeszcze w ciężkim szoku, ale jak najbardziej pozytywnym! :D I się tylko zastanawiam, czy to kolejny update pod tytułem "skończyłem 4 miesiące" czy chwilowy bonus.

   Cieszę się i taka zacieszona kończę tą krótką notkę. :)

wtorek, 14 grudnia 2010

Emigracja z bobasem

No i uciekliśmy z Polski na jakiś czas. Jak długi - tego nie wie nikt. Na razie próbujemy ogarnąć się w nowym miejscu, intensywnie szukamy czegoś do wynajęcia na dłużej i po prostu sobie żyjemy.
   Antoś pierwszy raz leciał samolotem! Obawiałam się tego chrztu bojowego, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo samolot nie zrobił na Antku najmniejszego wrażenia - zasnął sobie słodko wtulony w moją pierś i przespał cały lot. Nie zakłóciły tego słodkiego snu nawet start i lądowanie, nie rozproszyły go zmiany ciśnienia w kabinie, a także wkładanie Antola do chusty już po przylocie. :P Musimy tylko mądrzej zorganizować się w kolejce do samolotu, bo tutaj już tak różowo nie było - Antolek był śpiący, chyba także głodny, a przede wszystkim rozdrażniony późną porą, o której powinien już dawno spać, więc płakał i krzyczał dość mocno. Na razie nowych podróży lotniczych nie planujemy, więc na przemyślenia logistyczne w kwestii pory wylotu, karmień i drzemek jeszcze przyjdzie czas. Ale i tak uznaję ten pierwszy antkowy lot za sukces. :)
   Nowe miejsce też nie wywarło na moim dziecku specjalnego wrażenia. Ot, miejsce jak miejsce, byle była mama z tatą, ciepło i jeść. :P Chodzimy na spacerki zachustowani (wózka nie braliśmy, bo to kobyła ogromna i do samolotu się z tym tarabanić nie zamierzałam) i zupełnie nie marudzimy. :) A już ostatnio sądziłam, że mi się bobas obraził na chustę. A to nie tak, chusta jest jak najbardziej na TAK, ale tylko na spacer po świeżym powietrzu, bo w domu to lipa. :P Więc wiążemy się i siup na dwór. :) Kąpiemy się w prawdziwej "dorosłej" wannie, bo takiej małej dziecięcej tu nie ma, i Antoś się cieszy, że ma tyyyyyle miejsca na machanie rączkami i wierzganie nóżkami. A ponieważ bobas potrafi się już śmiać w głos, więc śmieje się i cieszy jak szalony, a ja pękam ze śmiechu, jak słyszę ten jego śmiech, bo jest przekapitalny! :D
   Zainwestowaliśmy w "elektroniczną nianię". W domu była niepotrzebna, bo tam i tak życie nasze toczy się w ramach jednego pokoju i gdy Antoś płacze, to wszystko słychać i można od razu reagować. Tutaj po wieczornej kąpieli i porcji ciumka Antoś śpi sobie w naszym pokoju, a my się "wyprowadzamy" do living roomu i pojawił się problem "a co, jak młody się przebudzi i go nie usłyszymy?" (bo po drodze są dwie pary drzwi). Niania sprawuje się świetnie, a ja mogę spokojnie posiedzieć przy kompie, herbacie lub pogadać ze znajomymi i nie biegać co 2 minuty do pokoju sprawdzać, czy dziecię śpi czy nie śpi. Także mam w końcu jakiś elektroniczny gadżet. :P

niedziela, 28 listopada 2010

Blaski i cienie macierzyństwa... dziś głównie cienie

Nie lubię się użalać nad sobą, ale dziś sobie pozwolę. Wpiszę się w ogólnonarodowy trend marudzenia "jaka ja biedna i jak mi źle". :P
   Parafrazując Kabaret Potem: dzieci to skarb. Dlatego trzeba trzymać je w sejfie. ;P Najpierw się ich pragnie, czeka na nie, na dwie kreseczki na teście. Potem oczekiwanie ciążowe, liczenie tygodni do porodu, kompletowanie miliona bajerów dla dziecka, piękne marzenia o tym, jak to będzie: śliczny bobas, ja i On, przytuleni, szczęśliwi. Cudowny obrazek...
   ... który rzadko ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością! Owszem - dziecko rośnie i się rozwija, ale BARDZO WOLNO! Ja naprawdę nie wiem, która matka widzi, że jej dziecko CODZIENNIE coś nowego robi, poznaje. Ja nie widzę. Czasami tygodniami nic się nie dzieje: wstajemy zdecydowanie za wcześnie i po zdecydowanie za małej ilości snu, niewyspani przebieramy i zabawiamy Antka, potem karmienie, jakaś krótka drzemka, potem znów karmienie, spacer, potem karmienie, zabawa na macie, karmienie, zabawy, karmienie, kąpiel, karmienie, usypianie, chwila wolnego tylko dla siebie, a potem rytm nocnych karmień i tak w kółko. I nagle po paru tygodniach np. widzę, że Antoś ZACZYNA wyciągać łapki w kierunku zabawek. I tak je wyciąga i wyciąga dzień po dniu i żadnej jakościowej różnicy w tym wyciąganiu nie widać. Więc nuda.
   Dziecko absorbuje sobą. Straszliwie i do końca. Chcesz sobie coś ugotować, wyjść gdzieś, może posprzątać, zmyć naczynia albo - prozaicznie - iść spokojnie do toalety? Nic z tego, dziecko woła, że jest samo w wielkim pokoju, mamy nie widać, więc jest trochę przerażająco i na wszelki wypadek można zacząć płakać. Więc przybiegam i biorę na ręce i noszę po domu: z pokoju do kuchni, potem z kuchni do pokoju, potem na przedpokój do lustra (bo Antek lubi swoje odbicie w lustrze), potem znów do pokoju. Na chwilę usiądę na kanapie, bo ręce bolą... ile czasu minęło? Może godzina chociaż? Nie, minęły trzy minuty. Próby odłożenia bobasa do łóżka czy na jakąkolwiek powierzchnię płaską (kanapa, mata edukacyjna, dywan), spotykają się ze spazmami i płaczem - dziecko ostro protestuje. Ręce opadają coraz niżej, więc wiążę chustę i cieszę się, jak to sobie sprytnie wymyśliłam. Owszem - chusta działa... przez 10 minut. Czasem przez 15. ;) Potem znów płacz Antka, że mu nudno, a w ogóle to jest zmęczony i poszedłby spać. Brak mi czasu dla siebie.
   Spanie... taaa... temat rzeka. Ogólnie sprowadza się do tego, że Antol zasypia normalnie na dwa sposoby (okazjonalnie też na trzeci): na spacerze w wózku/chuście, a w domu - przy piersi. Nie ma innej opcji. Więc zazwyczaj siedzę, a ostatnio leżę (ręce nie bolą od dźwigania :P) na kanapie z Antkiem wtulonym w moją pierś, gdzie sobie słodko śpi i przez sen ciumka. I tak, dajmy na to, 1,5h, czyli standardowa, spora drzemka. Mogę w tym czasie co najwyżej książkę przeczytać, bo o ruszeniu się z tej pozycji nie ma w ogóle mowy - bobas budzi się natychmiast, z płaczem, i żąda powrotu ciumka. Jeśli nie pomyślę zawczasu o przygotowaniu sobie podręcznych przekąsek/picia czy tej książki nawet - leżę przez tą godzinę czy półtorej i patrzę w ścianę, ignorując ssanie żołądka, zaniedbanego od śniadania. Czasem nie dojadam przez cały dzień, a wieczorem mój skurczony żołądek już w zasadzie nic nie chce. Waga leci więc w dół i już dobiłam do progu wyjściowego sprzed ciąży. Niby fajnie, ale nie bardzo, bo przecież nadal karmię i jedzenie jest ważne, nie tylko dla mnie.
   Wieczory po położeniu Antola spać (zasypia przy piersi, a potem robimy delikatne "siup" do łóżeczka) mam dla siebie, ale czasem nie wiem, co tak naprawdę chcę zrobić. Niby trzeba zjeść, może zęby w końcu umyć od rana? Poćwiczyłoby się jogę zaniedbaną od tygodnia, dokończyło moduł internetowego kursu dla młodych przedsiębiorców (chcę rozkręcić firmę), mąż coś wspomina o cieście marchewkowym - że dobrze by było, jakbym zrobiła, chociaż sam jak zwykle siedzi przed komputerem... Czasem nie wiem, co zrobić, więc nie robię nic. Albo standardowo pranie. Albo idę gdzieś, gdzie mnie nie widać i płaczę, że życie jest beznadziejne, mąż do d..., bo mnie nie wspiera, a dziecko - choć tak wyczekane - tak straszliwie irytuje ciągłą potrzebą bycia blisko. Że mam ochotę wyjść z domu i nie wracać, urwać się od macierzyństwa, od małżeństwa, które przechodzi jakiś kryzys w związku z Antkiem (o tym to chyba osobna notka), pójść do klubu, zalać się w trupa albo wyrwać kilku przystojniaków, flirtować i poczuć się młodą, atrakcyjną i zajebistą kobietą. Ale dupa - pranie czeka od wczoraj na rozwieszenie, stos garów w kuchni straszy od rana, moje włosy błagają o mycie, a całe ciało o dużo snu. Standardowy zestaw bluzki z getrami, w którym zwykle chodzę po domu, bo wygodnie - jest totalnie aseksualny i sama sobie się nie podobam w nim, to czego chcieć od Adama? Może to dlatego nie rusza się od tego kompa? Kiedy ostatnio mówiliśmy do siebie coś miłego i intymnego, zamiast wymieniać się pytaniami typu: jesz obiad? Kiedy idziesz z Antkiem na spacer? Idziesz już spać? Kupić Ci coś w drodze do sklepu? Ech...
   Żeby nie było - kocham swojego synka. Ale bycie mamą to nie tylko pierwsze "mama" i wspólne fajne zabawy. To też duży trud, czasem aż za duży jak na jedną osobę. Czasem są takie dni, że widzi się tylko to, co przeszkadza, tylko cienie...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Antkowo i nie tylko

Spora część komentarzy pod ostatnim - jak się okazało: bardzo kontrowersyjnym postem - unaocznia, że ludzie:

a) nie umieją czytać ze zrozumieniem;
b) do bólu stosują mechanizm projekcji (widzą u kogoś to, co tak naprawdę sami myślą);
c) inne.

   Niesamowite jest to, jak jeden niewinny cytat może powodować takie emocje. A mi chodziło tylko o przedwczesne wprowadzanie do diety dziecka papek. Sporo czytelników/czytelniczek znalazło tam jednak zupełnie inne treści, które najwidoczniej są napisane niewidzialną czcionką, bo ni czorta ich tam nie widać. Bywa.

   Tymczasem w świecie próżnej, zawistnej i leniwej kaczki :P ...

   Antolek rośnie jak na drożdżach, choć pije tylko to wstrętne mleko z piersi. :P Metodą prób i błędów doszliśmy do tego, że kolki i wieczorne krzyki powoduje mleko od krówki, więc karmię się mlekiem kozim i wszyscy są szczęśliwi. :)
   Rozpoczął się etap prób chwytania wszystkiego, co w zasięgu łapek, począwszy od koszulek, które podciąga sobie pod brodę (śmiejemy się, że jest małym ekshibicjonistą), poprzez grzechotki i zabawki na macie edukacyjnej, a skończywszy na naszych ubraniach, szalikach, pieluchach tetrowych i innych szmatkach leżących w pobliżu - łatwo się je chwyta i są fajne w dotyku. :) No i można sobie je na głowę założyć, a potem można się powkurzać, że zasłaniają widok na świat. :P
   Rozpoczął się także etap robienia mostków. Antol odpycha się na piętkach i głowie i przesuwa pupkę powoli w kierunku wybranym przez siebie. Stał się Antkiem-wędrowniczkiem. :) Na razie wychodzi mu tylko w jedną stronę (czytaj - w lewo), więc jeśli coś jest bardziej na prawo, to Antek musi wykonać pełen obrót wokół własnej osi, oczywiście w poziomie. :) Cudacznie się to ogląda.
   Kończy się też etap jeżdżenia w wózku-gondoli, ponieważ Antek się tam już po prostu przestaje mieścić. Także do czasu pojawienia się etapu siedzącego w życiu naszego malucha, będziemy się li i jedynie chustować. :)

Z cyklu: zabobony około-dzieciowe

   Ostatnio od pani sprzedającej w punkcie Lotto dowiedziałam się, że ABSOLUTNIE nie mogę obciąć Antolowi włosów aż do ukończenia przez niego 1 roku życia. O.O Czemu tak jest, pani mi wyjaśnić nie potrafiła, ale za podpowiedzą wujka Google wiem już, że to ponoć "skraca rozum". :P A obciąć planujemy już od jakiegoś czasu, bo jego bujna czupryna, choć nieco przerzedzona na boczkach, zawija się już nad uszami i powoli włazi małemu do oczu, a to ani estetyczne ani szczególnie wygodne. Także Antek będzie dzieckiem nieco głupszym, za to uczesanym. A że i tak miał być geniuszem, to jak mu trochę IQ odetnę, to się nic wielkiego nie stanie. :P

I na koniec, dla rozładowania przyciężkiej atmosfery, dowcip sytuacyjny z życia kaczorków. :)

Antek leży na macie i bawi się w próby łapania dyndających motylków i konika. Udaje mu się tylko przypadkowo walnąć je łapką od czasu do czasu, ale się nie zniechęca,
Przychodzi tatuś, czyli Adam, zmienić bobasowi pieluszkę, co powoduje chwilową przerwę w zabawie. Przebiera, zabiera brudną pieluszkę i wychodzi z pokoju ze słowami:
- No, teraz możesz sobie dalej walić konia.

Mina moja i Adama w momencie, kiedy zrozumiał, co powiedział - bezcenna. :P

sobota, 13 listopada 2010

Krótko o karmieniu piersią

"Światowa Organizacja Zdrowia, UNICEF oraz krajowe i międzynarodowe medyczne towarzystwa zalecają wyłączne karmienie piersią do końca 6 miesiąca życia i kontynuację karmienia, przy jednoczesnym włączaniu pokarmów uzupełniających przynajmniej do końca 2 roku życia dziecka."

(za who on a population basis, exclusive breastfeeding for 6 months is the optimal way of feeding infants. Thereafter infants should receive complementary foods with continued breastfeeding up to 2 years of age or beyond.

źródło: www.medyczna.fr.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=199:warto-karmi-piersi&catid=39:leksykon-medyczny&Itemid=50

I tyle w temacie. Bo jak czytam po blogach, że dziecko w wieku 4 miesięcy POWINNO mieć już papki ze słoiczka, bo MUSI poznawać nowe smaki, to mnie krew zalewa.

środa, 27 października 2010

Z lekarskiego punktu widzenia

Rzadko choruję. Do lekarzy nie chodzę prawie nigdy. Najczęściej do ginekologa na kontrolne wizyty, sporadycznie do dentysty. Przynajmniej tak było, dopóki nie byłam mamą. Teraz u lekarza jesteśmy non-stop, bo to szczepienie jedno z drugim, bo jakieś USG bioderek, bo mały ma jakiś katarek, ot-tak kontrolnie do ważenia itp. W życiu się tyle po lekarzach, szpitalach i przychodniach nie nabiegałam, jak przez ostatnie 2 miesiące.
   Generalna obserwacja jest taka, że medycyna to takie wróżenie z fusów dla zaawansowanych. Nauki ścisłej w tym jak na lekarstwo. Każdy lekarz mówi coś zupełnie innego i rodzic chodzi skołowany, co tak NAPRAWDĘ jest z jego dzieckiem. Ot, chrypka. Antolek chrumka i wydaje odgłos z gardziołka, jakby miał je podrażnione. Może nosek zatkany? Sama nie wiem. Aspirator nic nie wyciąga, psikamy solą morską w spreju i nic to nie daje. Zatem wizyta u pediatry:
   PEDIATRA I: To alergiczne jest. Mają państwo jakieś zwierzęta? Kota... no tak, koty uczulają najbardziej. Trzeba kotu ograniczyć dostęp do dziecka. Może to też roztocza - na wszelki wypadek wszystkie pluszaki wyrzucić, uwaga na zasłony i inne tkaniny, w których roztocza mogą żyć (np. kocyki). Pan ma alergię na sierść? No, to sprawa jasna. Dziecko jest w grupie ryzyka. Pani karmi piersią? Świetnie, to karmić jak najdłużej, ale z diety musi pani wyeliminować białko mleka krowiego, orzechy, seler, czekoladę, itp. Tu jest recepta na preparat do noska, podawać też witaminę C w kropelkach.
   PEDIATRA II: To od zmiany temperatur: w domach ciepło, a na dworze zimno, więc gardło jest podrażnione. Wiele dzieci teraz tak ma. Nie przejmować się, psikać solą morską i podawać wit. C w kropelkach. Alergia? Raczej nie. Karmi pani piersią? To dobrze. Ale z diety proszę wyeliminować mleko krowie. Przetwory takie jak jogurt czy kefir może pani jeść, ale broń boże żadnego sera żółtego, nic wzdymającego - fasolę, groch, kapustę ograniczyć. Widzę natomiast, że jest pewna asymetryczność w ciele. Główka głównie na prawą stronę trzymana... ja pani dam skierowanie do neurologa.

   Diagnozy dwie, leczenie praktycznie to samo. Mam poczucie, że gdybym poszła do trzeciego pediatry, to dostałabym trzecią diagnozę, różną od dwóch poprzednich, ale pewnie i tak jedynym wyjściem byłoby podanie witaminy C oraz psikanie do noska roztworem soli. Co też robimy. W alergię nie wierzę, tym bardziej, że się jak głupia katowałam przez ponad 1,5 miesiąca dietą Bez-Niczego-Co-Może-Uczulać, wprowadzałam po kolei wszystkie produkty uczulające, z ręką na sercu, obserwując małego i co? I nic, nic mu nie jest, ani od pomidora, ani od kefiru, ogórka (nawet kiszonego), od kapusty, fasoli zresztą też nie, nie uczulają go orzeszki, jajka, ryby ani kompletnie nic. Kto nam zasugerował tą niby-skazę białkową? Moja zdecydowanie najbardziej "ulubiona" pani położna. :/ Kot Antka omija szerokim łukiem, bo się go zwyczajnie boi. :P Więc trudno będzie mu jeszcze bardziej ograniczyć dostęp do dziecka. A z całą pewnością nie pozbędę się go z domu, bo to jest mój kotek i już!
   Nie lubię lekarzy chyba właśnie za te domysły. Nikt tak naprawdę nie wie, co jest przyczyną, ale każdy ma swoją teorię. Ot, taka zgadywanka. Czasem zastanawiam się, czego tak naprawdę uczą się ci studenci na uczelniach medycznych...

środa, 20 października 2010

Kryptonim: Wojciech

Na święta Bożego Narodzenia uciekamy z Polski do Irlandii. Adamowi kończy się urlop i musi tam jechać, ot,choćby po to, by złożyć wypowiedzenie i odpracować ostatnie 2 tygodnie. Czy tak się stanie, to już inna sprawa... No ale jak mus to mus - lecimy razem. W końcu na święta rodzina powinna być w komplecie. Antoś też oczywiście będzie leciał, potrzebny jest więc paszport.
   Dnia pewnego wybraliśmy się całą trójką do urzędu, aby wyrobić stosowny dokument. Ludzi w urzędzie brak, totalne pustki. "To świetnie - myślę. - Pójdzie raz-dwa". No ale trzeba też zrobić małemu paszportowe zdjęcie... Ja zostałam wypełnić wniosek, a Adam z Antkiem pod pachę poszedł szukać fotografa. Naczekałam się na nich baaaardzo długo. W końcu wrócili z fotką, na której nasz piękny synalek wygląda jak... naburmuszony, wielki tłuścioch. Ponoć robili mu ok. 10 różnych fotek, ale żadna nie spełniała urzędniczych wymogów: otwarte oczy, zamknięte usta, wzrok wprost na fotografa. Tylko to jedno, choć nie do końca te oczy są otwarte, a ta buźka zamknięta. Głowa totalnie opadła mu na piersi, przez to zrobił się nie tylko podwójny, ale i potrójny podbródek. Mąż orzekł, że Antoś wygląda tu jak Wojciech Mann (z całym szacunkiem dla pana Manna). :P A tak liczyłam, że sobie zdjęcie paszportowe Antka do portfela wsadzę, ale takiego brzydalka z potrójnym podbródkiem chyba sobie daruję. :P Swoją drogą - to trzeba mieć prawdziwy antytalent, żeby Antowi zrobić tak nieładne zdjęcie. My pstrykamy mu "słit-focie" niemal codziennie i zwykle wychodzi przekapitalnie!
   Co mi nasuwa temat pseudonimów dziecięcych. Kiedyś na blogu Luthien czytałam o licznych przezwiskach dla dwumiesięcznego Leosia. Postanowiłam się zainspirować i wyłowić antkowe pseudonimy, których jest sporo:

- Antolek-pitolek (bo się rymuje :P),
- Kaczorek,
- Robal,
- Piszczałka,
- Małpeczka (nie wiem, czemu tak mi wyszło, ale często tak do Antka mówię),
- Wojciech (to Adama pomysł),
- Cypis (wymysł położnych ze szpitala, ze względu na bujną czuprynę),
- Antoniusz (to znów mąż),
- cała gama pochodnych od "Antoni", czyli: Antoś, Antosz, Antolek, Antoszek, Antonio, Antol, Antek, bardzo rzadko "Tosiek",
- Bobas (tak nam zostało po ciąży, w której często określaliśmy maleństwo w brzuszku mianem bobasa)
- Chomiczek (bo ma te policzki takie pucołowate!)
- Dziabąg,
- Ciumasek.

Ufff, tyle pamiętam. A wy jak nazywacie swoje dzieciaczki?

sobota, 16 października 2010

Niepostrzeżenie mija czas...

Dopiero co chodziłam z wielkim brzuchem, po którym została tylko mała oponka. Dopiero co rodziłam dziecko w szpitalu. Ledwo co zaczęliśmy się uczyć być rodzicami. Bum! I już minęły dwa miesiące. Jest coś niepojętego w fakcie, że dni mijają wolno jeden za drugim, trochę ślamazarnie i człowiek zastanawia się, czemu to tak wolno idzie, a potem nagle budzi się po paru miesiącach. :P
   W sumie czas na podsumowania, ale nawet nie wiem, o czym pisać. Wielkich przełomów nie było i nie ma. Tak, coraz wyżej i dłużej Antoszek jest w stanie trzymać swoją główkę, ale to takie trywialne... Tak, wodzi oczami za przedmiotami i ludźmi - wiadomo. Rozdaje na prawo i lewo mnóstwo cudownych, słodkich uśmiechów. Najczęściej do mamy i taty, ale generalnie jest mu wszystko jedno, może być jedna z wielu przyszywanych "cioć". :P
   Czy coś go szczególnie wyróżnia? Hmmm... może fakt niespania w ciągu dnia? Nawet w chuście Antek zasypia na max. 1h, a potem otwiera oczy i siedzi sobie w chuście, patrząc na świat z tej perspektywy. Zasypia też słodko w samochodzie, bo on buczy jednostajnie i kołysze. Za to po kąpieli, wieczornej porcji ciumka i kołysanek Mini mini 1, bobas zasypia na pełne 6h, czasem nawet na 7h... więc na karmienie nocne budzi się raz, w okolicach 2:00-3:00, a potem już rano przed 7:00. Wysypiam się więc jakby bardziej, choć nie jest to szał leniuchowania do 10:00, niestety. :P
   Antolek testuje też coraz to nowe dźwięki. Widać, jak się stara odtworzyć to, co przed chwilą do niego powiedziałam, ale mu nie wychodzi. Czasem więc wydobywa mu się z dziobka tylko pisk albo głośne: "Aaaa!", ale czasem... czasem zdarza się, że to nawet brzmi jak coś sensownego, np. "ojoj" albo "hau" (kaczątko zamienia się w małego psiaka?). Jest też mnóstwo kombinacji z głoską "g": gu, ga, gli... Powtarzam za nim te jego dziwne kombinacje, dodaję własne i tak sobie gadamy. W ogóle bardzo dużo mówimy do Antka, od samego początku. To nic, że większości z tego nie rozumie, ale niektóre słowa mam wrażenie, że kojarzy z konkretnymi czynnościami: "cium" na karmienie, "kąpu-kąpu" na kąpiel wieczorną, "brum-brum" na jazdę autkiem. No dobra, to nie są mądre słowa, ale coś dla nas i dla Antola oznaczają. Trzeba się jakoś komunikować, tak?
   Poza tym Antoś jest spokojny i wiecznie ciekawy świata. Płacz pojawia się tylko z przemęczenia, bólu lub głodu i łatwo te płacze rozróżniamy. Nie lubi zostawać wieczorem sam na dłużej w pokoju, np. jak ja chcę przygotować wszystko do kąpieli. Wtedy krzyczy i mnie przyzywa, jakby przeczuwając, że oto przyszedł wieczór i zaraz się pożegnamy na dłużej, bo trzeba będzie iść spać. Robi się z niego mała przylepka wieczorna. Bywa to uciążliwe czasami, ale nie gniewam się o to. Ot, taka uroda niemowlęctwa. :)
   Już zaczął się nam miesiąc trzeci. Jestem bardzo ciekawa nowości, które nam przyniesie.

środa, 13 października 2010

Pieluszkowo

Jeszcze gdy kobieta jest w ciąży, pojawia się jeden ze standardowych dylematów okołodziecięcych: jakie wybrać pieluszki? Tetrowe - tanio, wielorazowe; czy "pampersy" - łatwiejsze w obsłudze jednorazówki, w których dzieciom jest zawsze sucho?
   Dorzucam trzecią opcję do tego, jakże skromnego jednak, wyboru: pieluszki wielorazowe, ale nie tetra. :) Jak to wygląda? Ano tak:
Wygląda to, jak jednorazówka, ale jest z materiału i daje się prać. Jest tych pieluszek kilka rodzajów (odsyłam pod link Ekobaby). My zdecydowaliśmy się na opcję "kieszonka": w taką właśnie kieszonkę, którą zresztą widać na fotce, wkłada się chłonne wkłady (jeden albo dwa, zależy jak dużo dziecko jest w stanie zrobić na jeden raz), a gdy dziecko zrobi siku albo kupkę, całość się pierze. Plusem wyjmowanych wkładów jest to, że taka rozłożona na części pieluszka szybciej schnie. Chociaż istnieje też oczywiście opcja "all-in-one", gdzie wkład jest na stałe. Używa się tak samo, tylko dłużej schnie, bo jest więcej warstw materiału naraz.

Takich pieluszek trzeba sobie zakupić ok. 12-20, w zależności od tego, jak dziecko często się wypróżnia i tego, jak często my chcemy robić pranie takich pieluszek (codziennie, co drugi dzień, co trzeci...). Wiadomo - im mamy ich więcej, tym rzadziej trzeba ładować pralkę. Posiadają regulację wielkości, więc nadają się dla dzieci w każdym wieku, od noworodka począwszy. Minus - jednorazowy koszt takich pieluch to niemała kwota (za jedną pieluszkę ok. 25zł, czasem więcej, zależy ile naraz kupujemy i skąd, odradzam Allegro!), ale w planie długofalowym zwraca się z nawiązką. Tym bardziej, że pieluszki te można spokojnie wykorzystać i przy drugim, i trzecim, i kolejnym dziecku.

Plusy? Ekologiczne, finansowe + łatwiejsze uczenie dziecka, czym jest nocnik i do czego służy. :P
Minusy? Duży koszt jednorazowy oraz większa uwaga skupiona na dziecku, jeśli chodzi o potrzeby fizjologiczne, bo nie jest mu już zawsze sucho i trzeba szybko reagować. Ale to może być dla kogoś plusem... dla mnie jest. :)

Nie, jeszcze z nich nie korzystam. Na razie jestem w sferze "pampersowej", ale to był wybór świadomy i z premedytacją. Najpierw chciałam się spokojnie ogarnąć jako matka, poznać moje dziecko i jego potrzeby oraz przeczekać okres, kiedy kupki pojawiały się praktycznie po każdym karmieniu. Teraz jest jedna, góra dwie dziennie, a Antol wyrósł już dawno z rozmiaru "2" jednorazówek. Kupiliśmy więc ostatnią paczkę "trójek" i na tym poprzestaniemy. Dziś dostałam becikowe i od razu zamówiłam wielorazowe pieluszki. Teraz, jak zwykle, czekanie na przesyłkę. Pewnie dopiero po weekendzie. I zacznie się nowa przygoda. :)

piątek, 8 października 2010

Samotny tydzień

Pisałam o tym, że mąż mnie na tydzień "porzucił" i zostałam sama w domu z Antkiem. Wiedziałam, że będzie to ciężki tydzień, ale nie sądziłam, że aż tak. O.O Do czwartku jeszcze było całkiem fajnie: udawało mi się ogarnąć wszystko, nawet w miarę regularnie jadłam, były spacerki i cudne kąpiele Antoszka, potem spokojne kołysanki i czas dla siebie wieczorem. Ale chyba zmęczenie dało znać o sobie w piątek, gdy młody miał jakiś atak płaczu późnopopołudniowego i nie uciszało go nic, od ciumka, noszenia na rękach, po zabawki, masaże, leżenie na plecach/brzuszku itp. Wył i wył, a ja nie znajdowałam już w sobie żadnych pokładów czułości i empatii i chciałam, żeby Antek się po prostu zamknął. Albo chciałam go mordować albo uciekać gdzieś, gdzie go nie ma, a ja mam czas iść siku. Gdzie nie muszę 24h na dobę czuwać nad szczęściem i bezpieczeństwem mojego dziecka i mogę zająć się np. czytaniem książki. Gdzie nie jestem na godzinę uziemiona na kanapie z dzieckiem na ręku, bo Antol postanowił zasnąć przy cycu i wiem, że jak go odłożę do łóżeczka, to się od razu przebudzi i zacznie płacz... W sobotę byłam już bliska załamania nerwowego, bo płacze popołudniowe nie odchodziły, za to ja wychodziłam z siebie. Chronicznie niewyspana, z lekkim niedożywieniem (nie dość, że czasu brak, to jeszcze ta dieta pierońska) i kompletnym brakiem pomocy ze strony kogokolwiek: mąż daleko, rodzina i znajomi to samo... Dzwoniłam do Adama i żaliłam się na swój los, ale to nie przyspieszyło jego powrotu w żaden sposób. Mało tego - w niedzielę wrócił późnym wieczorem, o co byłam na niego zła, bo czekałam jego powrotu jak kania dżdżu. Liczyłam na godzinę 16:00... no może 17:00, a mąż wrócił ok. 20:30.
   Odchorowywałam ten samotny tydzień przez kolejne kilka dni. Popłakiwałam w duchu, jakie mam beznadziejne życie, że ciuchy za małe albo stare i brzydkie, że się ze mnie robi "mamuśka", a ja tu chcę być jeszcze młoda i fajna, że jest nudno i jałowo, i różne inne żale w podobnym temacie i kształcie. Jednego dnia w ramach remanentów w życiu i głowie, wywaliłam wszystko z szafy, a potem układałam i segregowałam. Część poszła do wyrzucenia, bo się jej należało, reszta leży zgrabnie poukładana w kosteczkę do dnia dzisiejszego - znak porządku w życiu w ogóle. We wtorek uciekłam wieczorem na salsę i nie było mnie do północy - ach, jakże oczyszczające duszę jest takie urwanie się z domu, zrobienie na bóstwo i spotkanie dawno nie widzianej wiary z Muchos. A w środę kolejna ucieczka na jogę (tak, zapisałam się na Ashtangę!). Wszystko razem plus obecność męża, plus obecność koleżanki, która stała się naszą lokatorką na czas studiów, sprawiło, że wróciłam do równowagi. Znów mogę gugać do Antosia z autentyczną radością w oczach i nie przeszkadza mi, że czasem wisi przy cycu i przysypia. Przecież jest wtedy taaaaaki słodki. :D

niedziela, 3 października 2010

Położna środowiskowa - ekspert ds. noworodków?

Obiecałam i piszę. Najwyższy to czas, bo połóg za mną i wizyty pani położnej także skończone. A historia z położną warta jest uwiecznienia dla potomności, póki wszystkie txty jeszcze w pamięci świeże. No i ku przestrodze przyszłych mam z Poznania - uwaga na panią Jolantę N!
   Przed porodem się kwestią położnej środowiskowej w ogóle nie zajęłam. Nie wiem, pewnie pomroczność jasna mnie jakaś naszła czy co. A tu po porodzie, w szpitalu, podają mi bibułkę do badania krwi na fenyloketonurię, mukowiscydozę i coś-tam-jeszcze-bardzo-skomplikowanego i każą krewkę małemu pobrać z piętki przed upływem siódmej doby życia bobaska, i że ma tym się zająć położna właśnie. I szwy moje też ona ma niby ściągnąć. Skąd się bierze taka położna? - pytam. - A to musi pani sobie sama znaleźć. - odpowiada pielęgniarka i zostaję z problemem sama.
   Przyjazd do domu i pierwsze co, to Wujek Google. ;) Znajdujemy namiary na położną niedaleko nas, jest telefon. Dzwonię i dzwonię cały dzień, nikt nie odbiera. Trochę się denerwuję, bo nie wiem, na kiedy pani ma terminy jakieś, a przecież tu czas jest ważny (mniejsza o szwy, ale ta krewka). W końcu wieczorem odbiera jakiś pan i przekazuje słuchawkę pani. Pani mówi, że może być nawet dziś. Cieszę się straszliwie, że będziemy to mieć z głowy tak szybko. Poza tym na dziś przewidziane jest pierwsze domowe kąpanie Antoszka, to jakaś fachowa rada się przyda.
   Ok. 20;00 w drzwiach staje starsza, niska, korpulentna kobiecina. Wchodzi pewnie i zaczyna się szarogęsić: gdzie jest to, tamto, czy karmię piersią itd. Oki, powinna się wypytać - myślę sobie. Coś mnie w jej głosie denerwuje, ale może przewrażliwiona jestem? Pani w końcu zajmuje się tym od dawna, to się zna, nie? Nagle pada pytanie o przewijak. Zgodnie z prawdą mówimy, że przewijaka nie posiadamy i posiadać nie będziemy. Pani położna patrzy na nas ze zgrozą w oczach i mówi wyniośle, że jak nie ma przewijaka, to ona się nie podejmuje opieki nade mną i dzieckiem, i już jest gotowa do wyjścia, już widzę, jak szuka wzrokiem drzwi. Dębiejemy z mężem całkiem serio - jak to? To posiadanie odpowiedniego ekwipunku jest warunkiem koniecznym do uzyskania pomocy pani położnej? W zasadzie powinnam już w tamtym momencie pani te drzwi pokazać i szukać sobie kogoś innego, ale brnę dalej, bo niepokoję się o badanie krwi małego, żeby odbyło się w terminie. udaje nam się panią zatrzymać, ale przez cały czas muszę wysłuchiwać, jak to sobie zniszczę kręgosłup od ciągłego schylania się. I że czekają mnie masaże, rehabilitacja i bogowie wiedzą co jeszcze. Wymieniamy z mężem znaczące spojrzenia, ale skoro już się zdecydowaliśmy...
   Miejsce a la przewijak w 5 sekund tworzymy ze złożonego koca przykrytego ręczniczkiem. na to pani położna kładzie jeszcze jeden ręcznik, pod wanienkę też podkłada ręcznik... Mąż biega do szafy po kolejne potrzebna pani ręczniki jak opętany i klnie pod nosem. Ja stoję tylko z Antkiem na rękach i patrzę na cyrk, który dzieje się na moich oczach. Kładziemy Antoszka na "przewijaku" i pani zaczyna nas "uczyć" kąpania bobasa. Myje mu oczka, rozbiera dość bezceremonialnie i pakuje do wanienki. Antek zaczyna wrzeszczeć jak opętany. Stoję obok i mówię do niego, serce mi się kroi, ale pani położna jest mało przejęta:  myje Antka trochę jak kawał mięsa, szybko i szorstko, bez śladu spokoju i czułości. Antek krzyczy dalej, nie podoba mu się to jak cholera. Pani położna oznajmia nam, laikom, że niektóre dzieci "tak mają", a chłopcy to już zwłaszcza, bo nie umieją czerpać przyjemności z kąpieli (????). Na usta cisną mi się różne słowa, z 'seksizm' na czele, ale milczę, bo chcę się pani położnej pozbyć jak najszybciej. W myślach ciągle zastanawiam się, który to niby gen u chłopców odpowiada za niechęć do kąpieli. Pani położna chyba trzykrotnie podkreśla, że ma 40letnie doświadczenie jako położna, to się zna.
   Antoszek już wytarty i przy piersi, spokojny. Pani wypisuje tony papierków, przy okazji rozgaduje się o swoim mężu i córce, co mnie kompletnie nie interesuje. Już prawie 21:00. Pytam, co z tą krewką i ze szwami. W sumie to tylko tego chcę od tej baby niesympatycznej i obyśmy się już nigdy nie spotkały. A pani zbiera swoje papiery i mówi, że to "następnym razem". O.O Zaraz, zaraz - to ona planuje "następny raz"?? Ale ja nie planuję! Pani mówi, że może przyjść jutro. Odraczam wizytę na piątek, 10:00 rano. Za panią zamykają się drzwi, a my zastanawiamy się usilnie, dlaczego mamy takie pieskie szczęście do "fachowców"...
   Piątek. 10:00, 10:15, 10:20 - nie ma jej. Dzwonię na nr stacjonarny, innego zresztą nie mam - nikt nie odbiera. 10:30 - dzwonię drugi raz, nic. Może zapomniała i nie przyjdzie? - niby się cieszę, ale ciągle ta krew do badania wisi nad nami. 11:00 dzwonek do drzwi. Pani wchodzi jakby nigdy nic. Żartuję, że już straciłam nadzieję na jej wizytę, bo czekamy od godziny. Pani oburzona mówi, że przecież ona od rana pracuje i nie rozumie mojego oburzenia. Ja znów baranieję, bo przecież sama ostatnio zaproponowała tą 10:00 rano. Ech... tylko spokój... wdech i wydech. Pobiera krewkę, wypytuje nas o kąpanie Antoszka. Mówię, zgodnie z prawdą, że mąż się  tym zajmuje, ja tylko asystuję. Pani robi minę lekkiej dezaprobaty i tłumaczy nam, że ok, może tak być, ale trzeba bardzo uważać, bo jednak mężczyźni to mają inną budowę, ręce dłuższe niż kobiety i mogą nie do końca wyczuwać, jak głęboko zanurzają dziecko w wodzie (???). Ja stoję osłupiała, mąż pod nosem mamrocze, że nie cierpi tej baby, która mu sugeruje, że nie umie się zająć własnym dzieckiem. Pani na koniec przecina tylko jeden mój szew i mówi, że reszta... następnym razem! Zapowiada się na wtorek i już jej nie ma. Zaczynam się zastanaiać, ile jeszcze wizyt planuje pani położna...
   Wtorek. Ściąga mi resztę szwów. Konspiracyjnym szeptem dodaje, że mam dość duże wargi sromowe, że to może przeszkadzać we współżyciu i że ona ma namiary na miejsce, gdzie sobie można ten "defekt" operacyjnie zmniejszyć. Mam ochotę parsknąć śmiechem, ale chyba nie wypada, więc dziękuję pani za "radę", ale skorzystać nie zamierzam. Delikatnie wypytuję, czy ona zamierza tu jeszcze przyjść i po co. Pani deklaruje, że się odczepi, jak młodemu kikut pępowiny odpadnie. Kikut odpada dwa dni później, pani przychodzi obejrzeć i deklaruje, że dopóki w pełni się nie zagoi, to przychodzić będzie dalej. Grrr... W międzyczasie jedziemy do rodziny na półtorej tygodnia i zapominamy o pani położnej. Więc pani przypomina nam o sobie już po tygodniu smsem: że była u nas dwa razy i nas nie zastała, że czeka na telefon od nas, i przypomina mi, że nadal jestem pod jej "opieką". Wracamy w niedzielę wieczorem, a w poniedziałek pani znów jest u nas. Pępek już dawno zagojony, ale pani ogląda i notuje swoje spostrzeżenia w książeczce zdrowia. Ku mojej wielkiej radości oznajmia, że to była ostatnia wizyta, ale też od razu napomyka, żeby przy drugim dziecku dać jej znać. Z nad wyraz uprzejmymi uśmiechami żegnamy panią, zamykamy drzwi i obiecujemy sobie solennie, że NA PEWNO się z nią już nie skontaktujemy.

czwartek, 30 września 2010

Szczepienie: dalsze losy

Się zaszczepiliśmy. Znaczy Antolek się zaszczepił, ale mam tak od samego początku naszej drogi mama-dziecko, że zaczęłam nadużywać liczby mnogiej i mówię często, że "się karmimy, się kąpiemy, właśnie zasypiamy itd.", choć to tylko Antol zasypia, kąpie się lub je, a ja jestem tylko do pomocy albo do obserwacji. Więź między mną a moim synkiem jest silna i odbija się w języku mówionym. Czasem czuję, że jesteśmy z Antkiem nadal jednym organizmem, jesteśmy "my", a nie ja i on. Czy tylko matki tak mają, czy ojcowie też? Nie zauważyłam tej powtarzającej się jak mantra liczby mnogiej u mojego męża, gdy mówi o bobasku. Może to kwestia ciąży?
   W każdym razie szczepienie odbyło się wczoraj. Tak - to straszne, że takie maleństwa kłują, i to kilka razy. Skorzystałam z opcji szczepionek skojarzonych, bo im mniej tych wkłuć, tym lepiej dla mnie i dla Antka. Ale i tak dwa udka zostały "naznaczone", a Antol rozkrzyczał się okropnie. Trudno się dziwić - igłę wbijają w udko całą jej długością, aż po nasadę. Sama bym krzyczała, gdyby mi ktoś taki kawał metalu wbijał w nogę albo rękę. Poza tym bobas mi już tak słodko przysypiał na rękach, a tu nagłe przebudzenie w bólu. :/ Pielęgniarka przy drugim zastrzyku, na żółtaczkę, dodała jeszcze, że "ta druga szczepionka boli bardziej, to teraz może krzyczeć więcej". Ech... Krzyk był straszliwy, ale krótkotrwały.
   A potem szybkie ubieranie, zagadywanie Antka, żeby szybko zapomniał o bólu w nóżkach, i do domku (po drodze przystanek w aptece po coś przeciwgorączkowego dla małego, bo te szczepionki miewają niefajne skutki uboczne w postaci gorączki właśnie). Tu zadziałał smoczek: młody zassał się i leżał grzecznie w wózeczku całą drogę do domu, a tam dostał ciumka prawdziwego i było ok. Za to koło 17:00 zaczęło się dziać coś niedobrego, Antol płakał żałośnie, nie uspakajało go bujanie na rączkach, smoczek wypluwał z obrzydzeniem. leżeć nie chciał i ostatecznie podziałał znów maminy ciumek, przy którym Antolek odpłynął w sen. I sen ten trwał niemal do 24:00 nieprzerwanie. Kąpiel w dniu wczorajszym nie odbyła się zatem - bywa. Nikt nie płakał z tego powodu, choć wszystko już do kąpieli było naszykowane, a ja czekałam, aż bobas się przebudzi. :P Latałam z termometrem i mierzyłam mu temperaturę co jakieś 30 minut, która oscylowała w granicach 37,8 stopni. Cieszyłam się w duchu, że Antek przesypia w zasadzie całą sprawę i nie przeżywa tego bardziej drastycznie. Za to Adam bardzo przeżywał podwyższoną temperaturę synka: raz - był daleko i nie miał wglądu w to, co się dzieje, a wszelkie wieści "z frontu" dostawał przez telefon; dwa - to pierwsza taka chorobopodobna sytuacja w naszym życiu we troje. Na szczęście gorączka nie przekroczyła 38 stopni, a rano oboje z Antolem wstaliśmy w dobrych humorach. Tylko jacyś senni jesteśmy cały dzionek (znaczy: on jest, ja się wyjątkowo nawet wyspałam). Na kolejne 6 tygodni można zapomnieć o igłach.

wtorek, 28 września 2010

Nowy update kaczątka

I kolejna zmiana rozwojowa za nami - Antoś odmówił spania w ciągu dnia. Nooo... ostatecznie... no może ze dwie godzinki się zdrzemnie... a może i trzy czasem... a tak to od 7:00 rano do kąpieli nieprzerwanie czuwa, rozgląda się wkoło, chce na rączki albo jeść, albo się bawić, albo bogowie wiedzą co jeszcze. :P Za to w nocy śpi dłużej jednym ciągiem: od 20:00, gdy zasypia po kąpieli, sen trwa nieprzerwanie 5h, do 1:00 w nocy. I tak już dwa dni z rzędu. :) Bardzo jestem zadowolona, bo i wyspać się można jakoś bardziej, bez tylu śródnocnych pobudek. I tylko się zastanawiam, czy mu taka tendencja zostanie, czy to tylko prima aprilis. ;) Niemniej cieszę się z tego, co jest. :)
   Wysypka odeszła w niepamięć. Czy to zasługa maści od lekarza, samoistnego zanikania czy mojej straszliwej diety, tego nie wie nikt. Korzystając więc z okazji, zaczęłam dziś dzień od WIELKIEJ jajecznicy! :D Teraz sobie do końca tygodnia poobserwujemy bobasa, czy mu coś znów nie wyłazi na buźce, a jak będzie dobrze, to w przyszły poniedziałek rybka! :D
   Tymczasem skończył się mój połóg (hip-hip-hura!) i chętnie poszłabym na rower, ale jak jest z pogodą, to widać gołym okiem: zimno, wieje, pada i ogólnie dramat. I ciemnica straszna. Marzy mi się salsa, bo dziś wtorek, a ja zawsze we wtorki leciałam tańczyć. Niestety mąż opuścił nas na tydzień czasu, więc muszę ogarniać Antoszka, dom i siebie sama jedna. Salsa poczeka do przyszłego wtorku. Ale już mnie korci i nęci. Tydzień, jeszcze tydzień...
   Jutro szczepionka nr 1 (a może i nr 2, jeśli liczyć tą na porodówce). Ciekawa jestem, jak zniosę to ja i Antoś (w tej właśnie kolejności :P). Nic to - jak mawiał pan Wołodyjowski - damy radę, a potem kolejna dopiero za następne 6 tygodni. Im rzadziej w przychodni tym lepiej. :)

sobota, 25 września 2010

Czyżby czyżyk? Rzecz o alergii

Bardzo mocno liczyłam, że wszelkiego rodzaju alergie moje dziecię ominą. Głównie dlatego, że ja nie jestem na nic uczulona, młody je z cycka i powinien być git. Niestety - chyba nie jest. "Chyba", bo do końca nie wiemy. A było to tak...
   Jakaś wysypka zaczęła wychodzić Antoszkowi na policzkach. "Phi, pewnie trądzik niemowlęcy, nie ma się czym martwić" - pomyślałam i życie pobiegło dalej. Ale wysypka nie schodziła, mało tego - zaczęła się rozchodzić po podbródku, szyjce, a potem po ramionkach i klatce piersiowej. Przestało to być fajne. Na domiar złego na lewym uszku porobiły się jakieś żółte strupki, wyglądało to okropnie. Położna, która akurat wtedy miała u nas ostatnią wizytę (tak, tak, miałam napisać notkę o położnej, wiem) zawyrokowała, że jak dla niej to jest skaza białkowa. :/ I kazała skonsultować z lekarzem. Ale był piątek, numerki w przychodni już się skończyły (kocham NFZ :/) i najbliższa wizyta była możliwa dopiero na poniedziałek. Prewencyjnie odstawiłam jednak WSZYSTKO, co tylko może uczulać moje dziecko. WSZYSTKO, to okazało się bardzo dużo. Ot, takie choćby mleko - niby mleka pić nie muszę (i tak nie lubię), mogę nie jeść jogurtów ani śmietany, a nawet masła. Jest przecież margaryna, prawda? Ale-ale! W margarynach całego świata jest teraz dodatek masła! Owszem, 0,5%, ale jest. Albo jakaś serwatka, maślanka czy coś. Margaryny z samego tłuszczu roślinnego ze świecą szukać. Ale znalazłam, jakąś Delmę (tfu!) i jem.
   Pieczywo to też problem. Laktoza z mleka jest w każdym bochenku, który piecze REAL, a najczęściej kupowałam właśnie tam. Więc teraz zmiana na taki pakowany, który jest droższy, ale tylko z mąki i wody + sól. Niestety, kłopotów nie koniec. Ponieważ żadnego serka do chleba mi nie wolno (ani białego, ani żółtego ani nawet takiego do smarowania), postanowiłam jeść wędliny. A tu zonk do kwadratu, bo KAŻDA wędlina zawiera laktozę! A także każda kiełbasa. Wędlinę bez tego dziadostwa udało się znaleźć tylko w LIDLu, aż dwa rodzaje. :/
   O wypiekach jakichkolwiek mogę oczywiście zapomnieć. Bo mleko. Albo jajka (też mogą uczulać), a jak nie, to na pewno czekolada (uczula), orzeszki (uczulają). Kiepsko jest też z warzywami, bo ponoć uczulać mogą pomidory (nie jem), ale też ogórki (sic!), kalafiory są zabronione, bo wzdymają i tak dalej... Kiepsko jest też z piciem czegokolwiek innego niż herbata. Sok - byle nie cytrusowy (uczula), ale też nie truskawkowy czy malinowy (uczula). Piję więc jabłkowy, a do rozcieńczania wiśniowy (który i tak nie jest z wiśni, tylko z aronii, a wiśniowy to ma tylko aromat). W ogóle jak się spojrzy na etykietki, co zawiera dany produkt, to aż się oczy robią wielkie ze zdumienia: że w jogurcie truskawkowym nie ma truskawek, tylko jest koncentrat z buraka albo z marchewki (to on nadaje czerwony kolor) itd. Ale ja nie o tym.
   Przerzuciłam się na produkty z mleka koziego - jakiś wapń w końcu muszę mieć, prawda? Mleko sojowe też może uczulać, a suplementami diety gardzę od zawsze. Mleko kozie jest fajne, ale drogie niestety jak jasny gwint. Można też dostać serki kozie (także pleśniowe - hura!), jogurty (z owockami i naturalne! I nie ma tam buraka, normalne owocki są :)), więc moja dieta jakoś daje radę. Na razie.
   Lekarka w poniedziałek obejrzała Antoszka i przepisała kropelki Fenistil i jakąś maść. Ze skazą białkową nie chciała tego wiązać, powiedziała mi, żebym się nie wydurniała z niejedzeniem niczego, bo jeszcze sobie krzywdę zrobię. Trochę ją naciskałam, że może jednak ta wysypka to jest od czegoś z jedzenia, że może odstawić na trochę i sprawdzić, czy jest poprawa... Lekceważąco rzuciła, że jak chcę, to sobie mogę mleko odstawić, ale wg niej po prostu skóra niemowlaka "tak ma", bo się musi do warunków świata pozabrzuchowego przyzwyczaić. I co wiemy? Nie wiemy nic. Ja nie twierdzę, że pani doktor nie ma racji, ale jakoś się poczułam olana z moim niepokojem. Poza tym - co, tak na oko stwierdziła, że NA PEWNO nic z diety mojej Antka nie uczula? Mogła chociaż zasugerować, że istnieje taka możliwość, a tak to miałam wrażenie, że to ja ją ciągnę za język na temat tej skazy białkowej, a ona bardzo się opiera. Tym bardziej, że nam się ostatnio babcia Adama zwierzyła, że on ponoć miał skazę białkową jak był niemowlakiem - czyli prawdopodobieństwo wzrasta. Oczywiście, najfajniej by było, jakby to nie miało z jedzonkiem nic wspólnego, bo po co komu taka alergia odpokarmowa, prawda? Kropelki i maść kupiliśmy (choć tutaj ja się opierałam długo, ale Adam mnie przekonał, że to nie zaszkodzi), dietę jednak nadal mam. Poczekam, aż wysypka zginie na amen i wtedy zaczynam wprowadzać po jednym składniku "podejrzanym". Zacznę od jajek - mam ochotę na wielką jajecznicę!

środa, 22 września 2010

Międzynarodowy Tydzień Noszenia w Poznaniu, 6-12.10.2010

Nawet nie wiedziałam, że jest coś takiego, jak Międzynarodowy Tydzień Noszenia w chuście, ale okazuje się, że i owszem. :) Mało tego - Stowarzyszenie Poznań w Chuście (linki po lewej) w tym roku organizuje obchody w Poznaniu i oferuje mnóstwo atrakcji, nie tylko chustowych zresztą. :) Co jakiś czas odwiedzam ich stronę i tak właśnie dowiedziałam się o całej imprezie. Przekazuję więc nić wiadomości dalej w nadziei, że może ktoś się skusi. :)

   Cały harmonogram proponowanych warsztatów i zajęć znajduje się TUTAJ. Ja na pewno na coś się wybieram, bo dlaczego by nie - w końcu należymy z Antosiem do chustujących się. :) No i jest szansa poznać innych rodziców-kangurów, nawiązać jakieś ciekawe znajomości i po prostu dobrze się pobawić. :)

   I czy u was też taka piękna pogoda jak w Poznaniu? Spędziłam z Antkiem 2h nad Maltą, teraz przejął go Adam i spaceruje nieopodal naszego bloku. :) W końcu trochę słońca.

sobota, 18 września 2010

Pierwszy bilans kaczątkowy

Nie będę oryginalna - po okrągłej miesięcznicy czas na podsumowania tego, co Antoszek już sobą prezentuje (no i co my jeszcze prezentujemy, jako rodzice :P).

KACZĄTKO
   Po pierwsze i najnowsze - Antoś wczoraj sam przerzucił się z brzuszka na plecy. :) Wierzga nóżkami tak, że należało się tego spodziewać raczej wcześniej niż później. Niemniej duma matki jest wielka. :D
   Po drugie - trzymanie główki w pozycji leżącej jest coraz lepsze i wyższe, i na dłużej. Brany na ręce, Antoś potrafi nieźle prostować główkę, choć oczywiście po dłuższym czasie opada mu ona nagle i niespodziewanie - dziecko się zmęczyło. Ale ćwiczenia karczku są prowadzone każdego dnia, inicjowane oczywiście przez nas. :)
   Po trzecie - pojawiają się pierwsze uśmiechy i objawy radości, np. na widok zabawki albo na śmieszny dźwięk. Uśmiechy są jeszcze rozdawane dość oszczędnie. czekamy na więcej!
   Po czwarte - kaczątko nauczyło się piszczeć. :P Różnicuje już sygnały wysyłane do nas.
   Po piąte - Antek lubi się tulić i przytulać, być noszonym na rękach po całym domu + opowieści, co też widać w kolejnych pomieszczeniach. Jak mamę bolą już rączki, to Antoś ląduje w chuście, która skutecznie go też usypia, bo tak fajnie się w niej buja... :)
   Po szóste - zabawy rączkami i nóżkami w rytm piosenek, które śpiewa mama. Łapię go za rączki i klaszczemy albo machamy na boki, do góry i do dołu, do wtóru prostych melodii. Wspaniale nadają się do tego proste pląsy zuchowe! Podobnie z nóżkami: zginamy i prostujemy, robimy kółeczka, stukamy piętkami jedna o drugą, unosimy i opuszczamy.
   Po siódme - bobas pokochał kąpiele miłością czystą i czym nie skażoną! Od dwóch dni nie ma nawet krzyków przy wyjmowaniu z wanienki i wycieraniu (co kiedyś było niechlubną normą). Wiążę to z tym, że nagrzewam całą kuchnię (bo tam się kąpiemy z Antkiem) dość mocno taką jakby farelką i nie ma już dużej różnicy temperatur, która chyba była dla Antosia nieprzyjemna, zwłaszcza na mokrą skórę. Teraz jest fajna kąpiel, potem wycieranie i masaż całego ciałka (przy okazji jest to też oliwkowanie małego), a na koniec ubieramy się w czystą pieluszkę, czystego pajacyka i można szykować się do snu.
   Po ósme - po porcji mleczka i przytulaniu się do mamy, Antoś sam spokojnie zasypia w swoim łóżeczku, a do snu bujają go kołysanki "Mini mini 1", które po prostu uwielbiam (on chyba też, puszczamy mu je od samego początku). Kiedyś potrzebował 1,5 płyty, żeby usnąć, i to koniecznie przy piersi. Więc ja przez godzinę byłam uziemiona w fotelu, tuląc mojego małego ssaka, który musiał do syta się najeść, do syta utulić i zasnąć na rękach. Wtedy się go cichcem przerzucało do łóżeczka. Teraz wystarczy, że opadają mu oczka, wkładam go do łóżeczka, całuję w czółko i Antoś po jakimś czasie zasypia sam, wsłuchany w kołysanki. Bardzo mi się ta opcja podoba. :)
   I po dziewiąte - mały ssak zaprzyjaźnił się ostatnio ze smoczkiem. Nie chcieliśmy podawać mu smoka, jestem do nich sceptycznie nastawiona, ale Antek ma silną potrzebę ssania, a przy cycu to jednak nie jest do końca to, o co mu chodzi, bo tam dodatkowo mleczko leci. Więc Antoś się wkurzał, prężył przy piersi i na zmianę chciał ciumka, a potem go wypluwał, denerwował się, potem znów go szukał i tak w kółko. Albo marudził na rękach bez widocznej przyczyny: najedzony, przewinięty, ubrany adekwatnie do temperatury, wycałowany i naprzytulany... Młody po prostu chce sobie coś possać. A skoro chce, to proszę bardzo. Na szczęście nie leży ze smoczkiem cały czas, zasypia też bez niego. Poszliśmy więc na kompromis, na którym zyskały obie strony: Antoś jest spokojny i ja też.

RODZICE, czyli KACZORKOWIE

   Tak w skrócie? Pierwszy tydzień z młodym w domu to sielanka: on tylko jadł i spał, robił to bardzo regularnie co 2h, więc miałam czas na bloga, na dodatkową porcję snu i w zasadzie nie musiałam z łóżka wstawać.
   Tydzień drugi to początki problemów: bobas marudzi albo płacze i nie wiadomo, dlaczego. Walka o dobrą kąpiel. Początki niewyspania i lekkiej frustracji.
   Tydzień trzeci - już nam fajnie szło uczenie się siebie nawzajem, ale pojawił się wyjazd, który sporo napsuł. Frustracja urosła straszliwie. Mój wielki kryzys wieczorny, gdy Antek płakał od godziny, nie chciał jeść, spać, być na rękach... przynajmniej nie u mnie, bo Adamowi jakoś udawało się go uspokoić na chwilę. Pamiętam, że leżałam na łóżku i ryczałam w niebo, że jestem beznadziejną matką, dziecko mnie nie lubi i że ja już nie wiem, co mam robić. Pamiętam też, że zaraz przyszedł Adaś i jedną ręką tuląc Antosia, drugą tulił mnie i mówił, że jestem wspaniałą mamą, że mnie bardzo kocha i że damy radę. Potem krótki epizod prób "tresury" dziecka metodą pani Tracy Hogg ("Język niemowląt", totalnie odradzam!), które więcej zepsuły niż pomogły.
   Tydzień czwarty - boje z rodzicami o to, kto z nas lepiej zna potrzeby mojego syna. Ostateczna decyzja, że rezygnuję ze wszelkich porad, zarówno książkowych jak i ustnych, i zaufam sobie, swojej intuicji i będę po prostu dobrze wsłuchiwać się w potrzeby Antosia. Udaje się. :) Jedyny zgrzyt dnia - dziwne marudzenie wieczorami i oraz o poranku: niby dziecko najedzone, ale coś chce. Wkurzanie się na zmianę moje i Adama, że "co mu jest?".
   Mija miesiąc - zapada spontaniczna decyzja o smoczku, na próbę. Antoś najpierw pluje smoczkiem, potem się oswaja i zasysa go spokojnie. Wygląda, jakby miał maskę na twarzy, trochę jak w "Milczeniu owiec". Dziwny widok dla nas, którzy od miesiąca widzieliśmy własne dziecko z "normalną" twarzą. :P
   Dziś jest dokładnie piąty tydzień Antoszka. :) Czekam niecierpliwie na kolejne zmiany i nowości w życiu mojego synka.

wtorek, 14 września 2010

Pochwała ojcostwa

Na początek: sto lat, sto lat! :D Antoś skończył 1,5h temu miesiąc życia poza brzuchem mamy. Nie powiem - zleciało nie wiadomo kiedy, choć z dnia na dzień nic wielkiego się nie dzieje. Ale tak chyba zawsze jest, w ciąży to samo pisałam. :P

   Antolek, jak każdy noworodek, dużo śpi i często ciumka. Czasem patrzy na świat z wielkim zdziwieniem. Często strzela kupolka, którego trzeba zutylizować i założyć czystą pieluszkę. I o ile do ciumkania niezbędna jest mama, bo ma swoje przenośne mleczarnie, o tyle całą resztą może zająć się ojciec. I się zajmuje. :)

   Niesamowite dla mnie było to, jak Adam chętnie i radośnie robił wszystko przy Antosiu od pierwszego dnia w domu, a nawet jeszcze w szpitalu. Brał go na ręce częściej niż ja ("bo tobie nie wolno dźwigać), o co się czasem wkurzałam - no kto tu jest mamą, co? Czemu on mi ciągle dziecko zabiera? Adam syneczka tuli, ubiera i przebiera, zmienia pieluszki i się bardzo nie krzywi na widok kupy :P, usypia i śpiewa głupie piosenki, całuje po sto razy dziennie i gada do niego głupoty, zwykle zarezerwowane dla matek, babć itp. ("Pojedziemy brum-brum, lubisz brum, brum?", "Mój śliczny, mały prosiaczek" i inne). Chętnie wychodzi na spacerki z małym (nawet w chuście, ha!), grzechocze mu grzechotkami, buja w foteliku samochodowym... W nocy to on wstaje pierwszy raz do Antka, gdy ten się przebudzi na ciumka (usypia w łóżeczku, dopiero później bierzemy go do naszego łóżka. W ten sposób zyskujemy kilka chwil sam na sam. :)), a rankiem zabiera go do drugiego pokoju i tam bawi się z nim i go usypia, a ja w tym czasie mogę odespać nocne karmienia.No naprawdę - nastawiałam się chyba na jakiś stereotypowy dramat: kobieta przy dziecku, ojciec wiecznie nieobecny. Na szczęście Adam jest cudownym ojcem. Lepszego dla naszego dziecka nie mogłabym sobie wyobrazić.

   I nie mogę sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby faktycznie dopadł nas stereotypowy podział ról. Jak ogarnąć dziecko samej? Bez wsparcia? Jak zyskać trochę czasu dla siebie? Z kim dzielić radości i troski codziennego dnia, wypełnionego Antkiem od rana do wieczora, a nawet w nocy? Obecność męża, w pełni zaangażowanego w opiekę nad naszym małym kączątkiem, jest czymś niesamowicie pięknym i... normalnym. Tak powinno być zawsze, nie tylko w naszym przypadku. Wspólne dziecko, wspólna dla niego czułość i czas.

poniedziałek, 13 września 2010

Powyjazdowo

Home sweet home... Nareszcie. :) Prawie wszystko już rozpakowane i poukładane na miejsca, śniadanko za mną, Antolek śpi zachustowany, więc czas na mały misz-masz powyjazdowy.

   Kocham "polecanki" Onetu, naprawdę! :P Wczoraj znów zalała mnie fala odwiedzających stronę główną, kilkanaście osób nawet coś napisało. I, przyznam szczerze, aż się dziwię, że tak mało komentarzy poniżej poziomu (choć oczywiście takie też się trafiły :P). Jakiś nieurodzaj? ;) Standardowa grupa frustratów internetowych miała wolne czy co? Nie wiem. Niemniej, jak zwykle przy tego typu "nalotach", dowiedziałam się, że jestem niewdzięcznicą i gówniarą, mój syn ma przerąbane w życiu z takim imieniem i że to wszystkie takie rady są dla mojego dobra i powinnam je przyjąć z pokorą. Spoko. :P Uśmiałam się do łez.

   Moi rodzice nie odpuścili swoich teorii. W związku z licznymi u nich odwiedzinami, przejazdami w tę i we w tę, kolejnymi ciociami wpadającymi w odwiedziny zobaczyć Antolka itd., młody po prostu totalnie wypadł z harmonogramu dnia. Miał takie dni, że nie spał od 11:00 do 18:00, po drodze oczywiście dużo marudził, płakał, krzyczał itp., a potem padał na swój mały dziobek i spał ciągiem 6h. Skończyły się wizytki, skończyły się płacze i krzyki. Niestety, moi rodzice już sobie ubzdurali, że jak Antek nie może spać i płacze, to NA PEWNO jest głodny, a - co za tym idzie - się widocznie biedaczek nie najada z cyca (znaczy - mam za mało pokarmu) no i trzeba by go dokarmić mlekiem modyfikowanym. Na nic tłumaczenia, że to przez wyjazd, że na wadze przybiera jak złoto (ok. 5kg na liczniku na dziś dzień), że już się uspokoił. Wg mojej mamy ja nie mam pokarmu i zagłodzę dziecko, więc wczoraj, tuż przed naszym odjazdem, kupiła mi mleko modyfikowane jako swoisty prezent na drogę. Mleka nie wzięłam i po raz kolejny wyjaśniłam jej, że się myli - mama się obraziła. Tata rzucił na odchodnym, że "ile ja mam zamiar tylko tym cycem karmić, przecież dziecko potrzebuje zjeść i inne rzeczy". Zupełnie, jakbym Antola karmiła już z piersi z pięć lat, a tu niecały miesiąc za nami. Próbowałam tacie wyjaśnić, że do pół roku dziecko nie potrzebuje jeść innych rzeczy i mleko matki wystarcza, ale - co ja tam wiem, prawda? Ojciec wie lepiej (nie wiem, może karmił piersią kiedyś?), a opinie lekarzy i doradców laktacyjnych to naprawdę żadna ekspertyza. Także nie rozstaliśmy się w dobrych nastrojach. No i smutne to, że jak raz sobie ubzdurali jakąś teorię, to się jej będą uparcie trzymać, choćby całe stada dowodów świadczyły przeciwko niej. Ich sprawa. W każdym razie podjęłam decyzję, że wizyty u nich ograniczam totalnie: szkoda mi siebie i bobaska, bo jak ja się denerwuję, to on tym bardziej i koło się nakręca. I po co nam to.

   Tymczasem Antoś włączył sobie nowy "update": nieświadomie jeszcze łapie się rączką za swoje długie kudły i je szarpie, przy czym oczywiście krzyczy wniebogłosy, jaka to mu się krzywda dzieje. :P Za pierwszym razem na ten krzyk przylecieliśmy w te pędy sprawdzać, co u licha. Potem się już tylko śmialiśmy. :D A teraz, dla spokoju Antka i naszego, zakładamy mu czapeczkę, żeby sobie nie robił krzywdy. No i już wiem, czemu noworodki są zwykle łyse. :P

środa, 8 września 2010

Dobre rady zawsze w cenie?

Wyjechaliśmy do naszego rodzinnego miasta, dostęp do neta ograniczony, czas też, więc nie piszę. A dzieje się sporo i tak naprawdę nawet nie wiedziałam, o czym tu dziś w notce napisać, żeby było w jednym temacie. Zwyciężyła chęć rozładowania frustracji własnej.

   A wszystko przez rodzinę. Moją głównie.

   Co innego, kiedy w odwiedziny do wnuczka, po moim porodzie, przyjeżdża mama z siostrą. Po pierwsze - są na moim terenie, po drugie - noworodek w 8 dobie życia głównie śpi i je i jest mało problematyczny. Można się zachwycać, gugać i zacałowywać dziecko na śmierć: że takie piękne, śliczne, cudowne itp. Po trzecie - siostra przyjmuje wszystko takim, jakim jest i się nie wtrąca, więc lekkie wtrącenia mamy na temat tego, czego potrzebuje moje dziecko, można przemilczeć albo spacyfikować bez większych problemów - w końcu jest nas dwoje (ja i Adam), a mama tylko jedna.

   Ale, jak już pisałam, przyjechaliśmy do mojego miasta rodzinnego. I się zaczęło.

   Po pierwsze, mieszkamy u babci w centrum, bo ona wymaga opieki, ale rodzice codziennie chcą nas gościć na obiedzie. Kursujemy więc w tę i we w tę, słuchając wymówek, że tak późno jesteśmy (Antek jadł, przecież go nie przyspieszę argumentem, że babcia z obiadem czeka), a od naszej babci, że dlaczego my znów jedziemy i kiedy będziemy z powrotem. U rodziców muszę codziennie wysłuchiwać mądrości na temat tego, co jest najlepsze dla Antka: że za lekko go ubieramy i że trzeba go przykryć drugim kocem (w pokoju, nie na dworze), że wychłodzimy dziecko na śmierć (to mój mądry ojciec), że skoro Antoś płacze, to na pewno chce jeść (choć jadł 20 minut temu, więc jestem pewna, że to nie dlatego), a skoro jadł niedawno, to na pewno ja nie mam pokarmu (choć mam), a skoro mówię, że mam, to na pewno za mało i bobas się nie najada. Że skoro przez godzinę jadł i dalej płacze, to konieczny jest smoczek, bo inaczej dziecko nie zaśnie (właśnie śpi zachustowany na moich piersiach, smoczka nie ma). Że ta chusta wykrzywi mu kręgosłup. I dalej w podobnym tonie. Co sprawiło, że rzygam wizytami u moich rodziców z Antosiem. Mam wrażenie, że nic z tego, co robię dla swojego synka, nie zyskuje ich aprobaty, ciągle mnie pouczają z pozycji wielkich znawców tematu. W końcu odchowali dwoje dzieci, czyż nie? Nikt im tylko nie uświadomił, że zrobili to trochę nieudolnie i że do dziś nie jest między nami dobrze.

   Od babci usłyszałam wczoraj za to kolejną rewelację: że dlaczego ja nie myję Antosiowi przy kąpieli języka (sic!), bo inaczej dostanie pleśniawki. O.O Nawet nie wiedziałam, jak to skomentować, więc na wszelki wypadek nie komentowałam za wiele. Ale frustracja narasta, niestety.

   Wyjazd do rodziny nie był trafionym w dziesiątkę pomysłem, ale jechać musieliśmy przez wzgląd na babcię, która podupadła na zdrowiu. Siedzimy tu już tydzień i nie wiem, kiedy wrócimy. Marzy mi się cisza moich własnych czterech ścian, w których będę mogła spokojnie zająć się Antoszkiem tak, jak ja chcę, bez komentarzy rzucanych przez ramię. Zastanawiam się, czy walczyć z tymi dobrymi radami, czy wypuszczać drugim uchem, żeby nie było wojen. Ale to taka pasywna postawa. Jak gdzieś ostatnio wyczytałam: mądry zwykle ustępuje głupszemu i dlatego ten świat wygląda tak, jak wygląda. Coś w tym jest. Ale czasem po prostu brak mi słów i brak mi sił, żeby się zmagać z "troskliwymi" poradami.

piątek, 3 września 2010

Zachustowani

Ponieważ pępuszek wygoił się już zupełnie, przyszedł czas na wypróbowanie chusty do noszenia. Pierwszy raz przeżyliśmy z Antkiem w momencie jakiegoś upiornego ataku płaczu, od którego opadały ręce... dosłownie: od noszenia i tulenia bobasa. Szybko więc podjęłam decyzję: "Chustujemy", i był to strzał w dziesiątkę - Antek zamotany w długi kawał materiału i przytulony do moich piersi zasnął sobie słodko natychmiast, a ja zyskałam dwie wolne ręce do robienia sobie kanapki. :) Co prawda wiązanie było za luźne i totalnie źle zrobione (co sobie uzmysłowiłam po jakichś 10 minutach), a Adam patrzył z lekkim przestrachem na całą sytuację (że młody jest taki zniewolony ruchowo, że te nóżki takie rozstawione - może mu powyginam?), ale nasz synalek żadnych sprzeciwów nie zgłaszał. :)
   Kolejne chustowanie któregoś dnia wieczorem, po karmieniu, kiedy szykowałam wszystko do kąpieli Antoszka. Zostawienie młodego na łóżku groziło krzykiem i płaczem (no bo co to ma znaczyć, że mama sobie idzie i nie przytula?), więc zamiast tkwić jak kołek na łóżku obok żądnego bliskości dziecka albo trzymając go kurczowo jedną ręką, drugą ustawiać wanienkę itp., zamotałam go i spokojnie zajęłam się kąpielą.
   Dziś kolejny wielki przełom: wyszliśmy w chuście na spacer na miasto. Reakcje ludzi bardzo pozytywne, mile się zaskoczyłam. :) Antoszek spał słodko przez 2h, a my z Adamem załatwialiśmy swoje sprawy, zakupy i po prostu spacerowaliśmy w słońcu. Adam stwierdził, że bobas w chuście wygląda słodko i że ja przywłaszczyłam sobie JEGO chustę (tą niebieską, którą wygrałam wtedy w PLAZIE). :P Znaczy - też powoli przymierza się do noszenia naszego kaczątka, z czego bardzo się cieszę. :)

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Polubię poniedziałki :)

4,32 - poziom bilirubiny u Antoszka na dziś dzień. Odstawiamy wszystkie leki i dodatki i możemy już normalnie jeść z cyca. :) Takie wieści to codziennie poproszę. :)

   Tymczasem...

   ... zdaje się, że dopadła nas kolka. Wczorajszy wieczór w większości został przekrzyczany i przepłakany, kąpieli nie oszczędzono także. :/ Na szczęście mamy cały arsenał środków kolko-zaradczych, od zmiany pozycji do karmienia, chustowania (już raz się chustowaliśmy i Antoszek zasnął w pięć sekund! Chyba mu się spodobało. :) ), masaży brzuszka, ciepłych okładów i leżenia na brzuszku, najlepiej u mamy albo u taty na piersi. Dlatego kolka mi nie straszna, byle ze zdrowiem bobaska było wszystko dobrze. :)

   Z cyklu: historie nakłuć piętkowych - dziś Antoś na pobieraniu krwi nawet się nie obudził. :P Lekko jęknął przez sen przy samym ukłuciu i dalej smacznie spał mi na ramieniu, podczas gdy pani laborantka pobierała kropelkę za kropelką. :) Dzielne kaczątko! :D Jestem dumna jak nie wiem co i szczęśliwa, że przynajmniej jedno badanie mniej musiał Antoszek płaczliwie przeżywać. A że do przychodni i z powrotem pojechaliśmy wózeczkiem (auto jak zwykle w naprawie), to zrobił nam się miły spacer, pomimo że w deszczu. Opatulony w kocyk Antek spał smacznie i nic go nie ruszyło, nawet panowie remontujący chodnik przed przychodnią. :) Trzeci tydzień zapowiada się fajnie. :)

sobota, 28 sierpnia 2010

Żółto nam

Z cyklu: początki zwykle są trudne.

   Antoś nadal ma żółtaczkę. Robione we wtorek i w czwartek wyniki poziomu bilirubiny sugerują, że nie dość, że jej poziom nie spada, to się jeszcze podnosi. :( Młody ma zatem przepisane czopki Luminal oraz... sztuczne mleko. :/ Niestety, okazuje się, że trudności w rozpadzie bilirubiny może potęgować jakiś enzym zawarty w mleku matki i dlatego, póki nam te wszystkie wskaźniki nie spadną, Antoś jest co drugie karmienie pojony z butelki. :( Tak, tak, ja wiem, że to tymczasowa sytuacja, że to dla jego zdrowia, że potem wrócimy na "100% cyc" i będzie fajnie... wiem to, tak na logikę rozumując. Ale serce matki jest głupie, dlatego całą drogę z przychodni ryczałam. Że dlaczego to spotyka moje dziecko, że co ze mnie za matka, że taki maluch nie powinien być faszerowany lekami, że jak się odzwyczai od cyca to się chyba załamię, itp. Cały arsenał myśli podszytych ogromnym poczuciem winy. Bo nie jest tak, jak miało być.
   Więc co 12h pół czopka, co drugie "am" Bebiko 1. I tak do poniedziałku, a w poniedziałek kolejne wyniki (czyli po raz nie-wiadomo-który kłucie Antoszka w piętę). Modlę się do wszechświata, żeby już wszystko było ok, bo pojenie młodego sztuczną karmą sprawia, że wszystko się we mnie buntuje. Poza tym przygotowanie butli trwa ZNACZNIE dłużej, niż wyjęcie cycka i włożenie go bobasowi do rozdziawionej buzi. Więc Antoś płacze i marudzi, ja go zabawiam, lulam, tulę itd., a Adam uwija się przy mieszance. Jest to szczególnie frustrujące w nocy: do tej pory wystarczyło ułożyć się na odpowiednim boku, podać cyca i już. Teraz wszyscy się rozbudzamy: Antoś z głodu, Adam do "gotowania", ja do niańczenia. Może dlatego dziś zrobiłam sobie dodatkową długą drzemkę do 13:00, żeby odespać to całe butelkowe zamieszanie?

   Z cyklu "kąpielowego": druga kąpiel również udana. :) Nakarmiony i wypróżniony Antek świetnie współpracuje ze mną w wanience. :) Mam nadzieję, że dziś kąpiel przeprowadzi tata z takim samym sukcesem. :)

   A poza tym skończyliśmy dwa tygodnie wspólnego życia. :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wieści z pola boju

Po pierwsze - nie ma już kikuta od pępka! Hurra! :) Teraz ze dwa dni na pełne wygojenie i będzie można cieszyć się totalną swobodą w obcowaniu z bobasiątkiem. :D

   Po drugie, i pewnie nawet ważniejsze, udało nam się przeprowadzić kąpiel bez histerii ze strony Antoszka! Wnioski nasuwają się dwa:
 - kąpać może tylko mama (przedwczoraj też ja kąpałam młodego i był spokój, a wczoraj Adam się za to zabrał i krzyk był co niemiara);
 - przed kąpielą trzeba nakarmić Antoszka, bo Antoś głodny to Antoś zły i żadna ciepła woda ani dodatkowa pieluszka do okrycia i miłe słóweczka nie pomogą; ;)
 - muzyczka okazała się zbędna, choć niewykluczone, że i tak będziemy ją włączać, bo to zawsze milej dla obu stron kąpielowego układu; ;)

   Generalnie woda w wanience ma temperaturę optymalną dla Antoszka, choć i tak jest nieco cieplejsza niż zalecają "mądre głowy" - takie 37 stopni to kpina i żenada, nawet mi się ta woda wydaje za zimna. Antonio woli temperaturę ok. 39-40 stopni. Powolne zanurzanie w takim ciepełku sprawia, że Antoś przybiera minę lekkiego zdziwienia. Zadziwia go chlupot na nóżkach i brzuszku, zadziwia namydlanie całego ciałka, zadziwia zielony kolor wanienki i radosne szczebiotanie zachwyconej mamy, która nie może się nadziwić, że becząca kózka zniknęła. Zostało tylko radośnie zadziwione kaczątko. :)

P.S. Oczywiście mycie włosków nie jest już takie fajne, jak mydlenie całego ciałka, ale płaczu nie było. Jedynie grymas niezadowolenia. Ufff... :P No i troszkę jednak marudzenia było przy wyciąganiu z wanienki i okrywaniu ręcznikiem. Jeszcze nie doszłam do tego, czy to był protest pt. "Chcę zostać w wodzie" czy raczej "Jest mi zimno", ale do tego też dojdziemy. :) A za wszelkie rady i porady dziękuję z całego serca. Tym bardziej, że pomogły. :)

środa, 25 sierpnia 2010

Kąpielowy dramat

Antoś jest cudownym, grzecznym bobasiątkiem przez cały dzień: grzecznie je i śpi, co jakiś czas budzi się na dłużej i grzecznie rozgląda się po świecie, daje się grzecznie przewijać, nawet nie marudzi za wiele przy higienie pępka (nie, jeszcze nie odpadł) i po prostu kapitalny jest.

   Do czasu kąpieli.

   Próbowaliśmy już wszystkiego, tak mi się przynajmniej wydaje: mycie "na sucho" nie wzbudziło w Antoszku entuzjazmu i drze się tak samo, jak przy kąpieli "na mokro", w wanience. Myśleliśmy, że może woda za zimna, a Antoś taki ciepłolubny, ale to też nie to. Próbowaliśmy owijać go do kąpieli pieluszką tetrową, wkładamy go powolutku, delikatnie obmywamy, mówimy do niego - a Antek drze się i drze w niebogłosy. Krzyk zaczyna się już od zdejmowania ubranka do kąpieli, przeradza się we wrzask w trakcie mycia, a kończy spazmatycznym płaczem przechodzącym w beczenie kózki, co łamie mi serce na pół. Bardzo bym chciała, żeby kąpiel była dla wszystkich fajnym przeżyciem, wyciszającym. Na razie jednak jest straszliwym dramatem, głównie dla Antosia, ale dla nas też: bo przecież trzeba myć dziecko, ale on tak strasznie płacze, tak strasznie...

   Pomysły na umilenie synkowi kąpieli na razie mi się skończyły. Na forach niektóre matki piszą, że ich dzieci po prostu "tak miały" i przekonały się do mycia dopiero ok. 3 lub 5 miesiąca. Nie pociesza mnie to. Perspektywa codziennych wrzasków Antoszka przez kolejne 5 miesięcy jest druzgocząca.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Co z tym ciałem?

Ciąża za mną, poród też. Teraz jestem w tzw. połogu. Głupio to jak dla mnie brzmi (a jeszcze głupiej słowo "położnica", że to niby ja), a sprowadza się w sumie do tego, że czekam, aż przestanie ze mnie cieknąć krew i będę mogła w końcu iść na basen. :P
   Ciało dochodzi do siebie w tempie ekspresowym. Bardzo mnie to cieszy. Najgorsze po porodzie są pierwsze dwa-trzy dni: jucha cieknie straszliwie, co chwila trzeba iść się "przewinąć" i wymyć, chodzi się jak pingwin, wszystkie czynności wykonuje w slow-motion, a wstanie z łóżka do pozycji pionowej jest wyczynem ponad miarę. Niestety, nawet taki brak dyspozycyjności nie uprawnia do zwolnienia od macierzyństwa, czyli bobasa trzeba regularnie karmić, przewijać i ogólnie być dostępną. Nie wyobrażam sobie tych pierwszych dni bez wsparcia ze strony osób trzecich (tu WIELKI ukłon w stronę mojego męża, który troszczył się o mój komfort w tym pierwszym okresie połogu).
   Krocze oczywiście było obolałe i opuchnięte. Szwy bywały niefajne i ciągnęły nawet, gdy po prostu leżałam, np. na boku. Robienie siku nie było dramatem (choć trochę szczypało - wiadomo, świeże rany), za to trzymanie moczu... tak, tu bywało różnie. :P Przez jakieś trzy dni po porodzie cały "spód" był dla mnie jednym wielkim opuchniętym miejscem, którego nie wyczuwałam do końca i nie do końca kontrolowałam, co się tam dzieje. Wstydliwa sprawa, ale cóż - tak bywa. Na szczęście upływ czasu + ćwiczenie Kegla dało świetne rezultaty i obecnie, po 10 dniach, nie ma z tym już żadnego problemu. :) Teraz zmagam się z regularnymi wypróżnieniami, bo podświadomie ciągle czuję lęk, że coś-tam sobie porozrywam czy ponaciągam, choć wszystkie rany i zszycia goją się świetnie. Przeżyjemy i to. :P
   Po samym porodzie od razu spadło mi z wagi około 9kg. Tak po prostu. Bez żadnych diet i ćwiczeń (nie licząc wymuszonej diety szpitalnej, ale nawet nie było AŻ tak źle, nastawiona psychicznie byłam na większy koszmar żywieniowy :P). Wróciłam do domu w poniedziałek wieczorem, stanęłam na wagę i wyszło, że ważę już tylko 70kg. Teraz każdego dnia spadam troszkę z wagi, obecnie jest już 67,5kg. Jem normalnie i karmię piersią - dieta cud. :) Polecam. :) Figura wróciła niemalże do dawnego stanu, troszkę mam jeszcze na brzuszku dodatkowego tłuszczyku, ale na razie wydaje mi się to urocze. Tyłek i uda znów w normie. Rozstępów brak. Cycki nadal spore (co bywa fajne i niefajne, bo się nie da żadnej koszuli na mnie dopiąć). :)
   Żadnych specjalnych wkładów poporodowych, poza szpitalem, nie stosowałam. Zwykłe, cienkie podpaski i gra muzyka. Dzięki temu nie czułam się jak w pieluszce dla dorosłych, które to poczucie towarzyszyło mi w szpitalu. Macica chyba już niemalże wróciła do swojego stanu pierwotnego. W każdym razie nie czuję już żadnego obkurczania (na początku przeszkadza to w rozkoszowaniu się karmieniem bobaska, bo jak on ssie, to wtedy momentalnie zaczyna się czuć skurcze macicy, tak trochę jak przy okresie), ale jeszcze trochę "cieknę", więc sprawa nie jest zakończona. Teoretycznie moje ciało ma na to 6 tygodni, a tu minęło dopiero półtorej, ale czuję po kościach, że całych sześciu czekać nie będę. :)
   No i chcę już na ten basen! Marzę o przepłynięciu trzydziestu długości i powrocie do moich mężczyzn z poczuciem, że coś w końcu dla siebie zrobiłam. :)

sobota, 21 sierpnia 2010

Karmienie nowonarodzonego ludzika

Mija tydzień życia Antoszka, od kilku dni jesteśmy w domu... i jest dobrze! :D Naprawdę. Psychicznie już się przygotowywałam na dramat, nieprzespane noce, wieczne płacze i krzyki dziecka i ogólny brak zrozumienia dla całej sytuacji. Ale jest dobrze. Noworodek to wbrew pozorom dość prosta w obsłudze istotka: głównie chce jeść i spać. :P A ponieważ śpi bez niczyjej pomocy, to moja rola sprowadza się na razie do przenośnej mleczarni.
   Karmię piersią. Nigdy nie chciałam inaczej. Początki były nieco trudne, zwłaszcza w szpitalu, gdzie pomocy laktacyjnej jako takiej nie było, a dziecko chciało jeść. Długo kombinowaliśmy z Antkiem, jak to ma być z tym ssaniem. Jak podać dziecku ten sutek, żeby go porządnie złapało? I czemu młody ciągle wpada nosem w pierś i prawie się dusi? Antek zasysał jak mały odkurzacz (nie sądziłam, że taka malutka buźka ma tyle siły! Do tej pory sądziłam, że ssanie mleka z piersi to bardziej takie cium-cium, ciamkanie jakieś czy co, a tu taka niespodzianka), mleka jeszcze nie było, bo to dopiero pierwsza doba, a na moich sutkach robiły się jakieś takie banieczki/bąbelki, potem pękały, wszystko bolało jak diabli. Czułam, że to nie tak ma być. Przecież gdyby karmienie piersią miało być bolesną torturą, to byłaby jakaś totalna pomyłka ewolucyjna.
   Wróciliśmy do domu i zaczęłam się kształcić na własną rękę - niech żyje google i portal edziecko. O pozycjach do karmienia (dzięki czemu od razu skorygowałam, co robię źle), o radzeniu sobie z popękanymi brodawkami, ewentualnymi zastojami, zapaleniami itd. Trzeciego dnia piersi miałam twarde jak kamienie, odciągany pokarm laktatorem sączył się słabo - czyli jakiś zator. Lekarstwo - przystawiać dziecko często do problematycznej piersi, ciepłe okłady/prysznic przed karmieniem i zimny po. Sprawa zatoru zniknęła w jeden dzień. Sutki się wygoiły jeszcze szybciej i odtąd karmienie to sama frajda. :) Choć teraz dla odmiany zmagam się z nawałem mleka: z piersi kapie i kapie, zwykle przy karmieniu (jedną je Antek, a druga się "skrapla" :P). No ale od czego są wkładki laktacyjne? :)
  Pory karmienia to na razie totalne pomieszanie z poplątaniem, ale karmimy się "na żądanie" Antka i jakoś idzie. Czasem co 3h, czasem nawet co godzinę. Średnio wychodzi co dwie. :P W nocy podobnie: po kąpieli o 21:00, a potem o północy, koło 2:00, 4:00, a potem po 7:00. Wiadomo, przebudzenia nocne to żadna frajda, ale nawet się wysypiamy, tym bardziej, że na razie Antoś śpi z nami w łóżku, więc karmienie nocne polega na ułożeniu się na odpowiednim boku, podaniu cyca i można znów sobie drzemać. :)
   Wczoraj rozmawiałam przez telefon z babcią. Pierwsze pytanie: czy karmię piersią. Ja ochoczo odpowiadam, że tak. :) Pytanie drugie - czy starcza mi pokarmu? O.O Zonk. A dlaczego miało by nie starczać? Przecież piersi produkują tyle mleka, ile dziecko zjada. Można o tym usłyszeć i przeczytać wszędzie, gdzie głos zabierają doradcy laktacyjni. Niestety, ciągle gdzieś krążą jakieś dzikie historie na temat niepełnowartościowego mleka z piersi niektórych kobiet czy wręcz za małej jego ilości i pojawia się "dobra rada" dokarmiania z butelki. Zawsze w takim momencie zastanawiam się, jak w takim razie radzą sobie kobiety w takiej np. Afryce czy Azji, albo dzikie plemiona indiańskie w puszczy amazońskiej. Tam nie mają butelek. Za to mleka z piersi jakoś starcza. Mają "lepsze" piersi czy co? Ech...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Jak to było z tym porodem?

2:00 w nocy, 14 sierpnia. Budzę się, nie bardzo wiadomo, dlaczego. Zwykle przesypiałam całe noce. Pęcherz nie napiera, znaczy - to nie potrzeba. Bobas w brzuszku wierci się jak oszalały. Może to jego ruchy mnie zbudziły? Gładzę się po brzuszku i wsłuchuję w ciało, mam wrażenie, że dzieje się tam coś jeszcze. Skurcze. Lekkie, ale regularne, co 8-10 minut. Leżę tak w ciemnościach z komórką w ręku i liczę odstępy. W międzyczasie odwiedzam toaletę dwa razy (jelita się przeczyszczają). Po półtorej godziny mam pewność, że Coś się zaczęło. Budzę Adasia, który słodko śpi obok, niczego jeszcze nieświadomy. Trochę żal mi go budzić w środku nocy, no ale jak młody ma się dziś wykluć, to trudno. Mąż budzi się w pięć sekund na słowa: "Chyba zaczynam rodzić". ;) Ochoczo zabiera się do mierzenia czasu. Leżymy tak nieco podekscytowani, żartujemy, że OCZYWIŚCIE Antoś musiał wybrać sobie środek nocy, cobyśmy przypadkiem się nie wyspali. :P Uzgadniamy, że do szpitala zaczniemy się zbierać, jak skurcze będą co 3-4 minuty, albo jak wody odejdą. Niestety, do 4:30 nic więcej się nie dzieje (oprócz tego, że już świta)... skurcze nadal lekkie, 8-10 minut. Zasypiamy, zmęczeni.
   8:30 rano. Budzę się znów. Oho - skurcze się nasilają. Zaczyna trochę boleć, jak w pierwszym dniu miesiączki. 7-8 minut odstępu. Skoro o śnie można już zapomnieć, idziemy jeść śniadanie. Zjadam trochę musli z mlekiem, ale jakoś nie mam apetytu. Chodzę po całym mieszkaniu, w tę i we w tę, bo tak mi wygodniej i łatwiej przetrwać skurcze. Dla relaksu biorę ciepły prysznic. Mąż cały czas czatuje ze stoperem, z którego wynika, że niewiele się zmienia: chwilami jest już 4-5 minut (wtedy piszę notkę na blogu), a za chwilę przerwa wynosi 8 minut. Czekamy. Włączamy telewizor, żeby czymś się zająć oprócz tego liczenia, bo na dłuższą metę nudno trochę :P Cichutko sobie postękuję w trakcie skurczów, maksymalnie koncentrując się na głębokim oddychaniu, tak jak nas uczono na jodze.
   Ok. 14:00 nagle poród przyspiesza: w ciągu pół godziny częstotliwość wzrasta do ok. 3min. Decyduję, że czas się zbierać. Adam marudzi, że nie mamy żadnego picia, żeby ze sobą zabrać. Nie chce mnie zostawiać samej w domu, żeby jechać do sklepu, więc w drodze do szpitala zatrzymujemy się w markecie. :P Ja sobie jęczę w rytm skurczów na tylnym siedzeniu autka, a mąż szybko kupuje dwa kartony soczków i pieluszki dla małego, bo jakoś do tej pory nie kupiliśmy ich. Na izbie przyjęć jesteśmy ok. 14:30.
   Kobieta na izbie przyjęć jest koszmarna: wszystko jej trzeba literować po 5 razy, na klawiaturze pisze jednym palcem, powoli wypełniając miliony danych moich i męża. Skurcze są już naprawdę mocne, w dodatku dostaję świra od tego czekania na przyjęcie. Oczywiście muszę podpisać sto oświadczeń, że godzę się na wszystkie zabiegi: od golenia krocza do nacięcia, po cesarkę. Wszędzie jest napisane, że to w razie zagrożenia zdrowia i życia. Pani z izby patrzy na nas, jak na kosmitów, gdy chcemy kwestionować konieczność nacięcia i sugeruje, że mogę zawsze wybrać inny szpital (a tu skurcze co 2-3 minuty), skoro mi się nie podoba. Ochrzania mnie też, że za wolno składam podpisy, przerywam co chwila, gdy nadchodzi skurcz, a przecie jej się tak spieszy... Mam ochotę ją zamordować, więc mówię jej, że jest niepoważna. Pani troszkę się obraża, ale bierze mnie na KTG. Niestety, Adam musi zostać w poczekalni! Leżę więc na lewym boku, podpięta pod elastyczne pasy i mikrofony, sama w pustej sali, i mam wciskać przycisk za każdym razem, jak poczuję ruchy dziecka. Pani jeszcze sugeruje, że ja oczywiście mogę nie wiedzieć, które to są te ruchy, ale jak będzie mi się "wydawać", to mam przycisnąć. W myślach wyzywam panią od głupich, starych bab, i leżę. Jest mi bardzo niewygodnie na tym boku, mam ochotę wstać i pochodzić, ale nie ma takiej opcji.
   Przychodzi lekarka. Mierzy rozwarcie - 4cm. Potem znów wywiad i wypełnianie danych - do zwariowania. Lekarka wydaje się mało sympatyczna, ale staram się być miła, żeby jak najszybciej skończyła się ta biurokracja, a zaczęło coś mądrego. Adam jest już przebrany w szpitalne wdzianko wygląda, jak wielki smerf - cały na niebiesko. Ja też przebieram się w "ciuchy do rodzenia". Idziemy na porodówkę. Tam przechwytuje nas... ta sama położna, z którą dwa dni wcześniej rozmawialiśmy na temat procedur szpitala. Jest mi lepiej, bo to w jakiś sposób "znajoma twarz" i czuję, że dobrze się mną zajmie, tym bardziej, że wie już, jakie mam podejście do różnych spraw porodowych. Kwaterujemy się w sali "nagietkowej": jest pomarańczowo i ładnie, jest też dziwaczne coś, czyli łóżko porodowe, na którym od razu mnie kładą i znów to KTG. Chryste, jakby sobie nie mogli zmierzyć raz a porządnie. Niestety, tu też nie wolno mi chodzić, więc się męczę ze skurczami w pozycji półsiedzącej (strasznie mi ta pozycja nie pasuje, dostaję straszliwej trzęsawki nóg - to ponoć normalne przy porodzie, ale jakoś nikt o tym wcześniej nie mówił). Znów wywiad, dane, jakie leki brałam, od kiedy czuję skurcze itd. Cały czas oddycham głęboko, bo tylko to mogę teraz robić. Adam siedzi obok, głaszcze mnie po rękach i twarzy. Chwilę wcześniej do pokoju wchodzi "moja" lekarka i oznajmia w niemiły sposób, że jak się nie zgodzę na nacięcie, to mam sobie szukać innego szpitala do rodzenia (chyba pani z izby przyjęć doniosła uprzejmie, że robiliśmy problemy :P). Papiery są już dawno podpisane, więc nie za bardzo wiem, o co pani doktor jeszcze chodzi. Pani oznajmia wyniosłym tonem, że w kwestii tego, czy cięcie jest koniecznie czy nie, to ONA będzie decydować, a nie my, i wychodzi. Mam nadzieję, że już jej nie zobaczę, bo psuje mi nastrój.
   Na sali są z nami na przemian dwie położne: "nasza", czyli pani Magda, i druga pulchna, wesoła kobietka, której imienia nie pamiętam (a żałuję). Gada z nami, żartuje, dyskutujemy o tym nacinaniu krocza (położna pociesza, że zrobią to tylko, jeśli NAPRAWDĘ będzie trzeba i że wbrew pozorom, to one o tym zdecydują, bo to one w razie czego wołają lekarza (albo i nie)). Położna chwali mnie za oddychanie przeponą, a mnie najbardziej denerwują trzęsące się nogi, których kompletnie nie kontroluję i przy skurczach to one właśnie najbardziej mi przeszkadzają, bo koncentruję się na jako-takim ich utrzymaniu, a nie na oddechu. KTG trwa i trwa, mam wrażenie, że minęła już godzina tego leżenia.
   W końcu mnie odpinają i mogę sobie połazić. Hip-hip-hura. Adam chodzi razem ze mną, robi też za "wieszak" - wiszę mu rękami na szyi, pochylona, kiwam biodrami na boki, skurcz przechodzi. I kolejny, i jeszcze jeden. Szybka wizyta w toalecie i znów skurcz - są już naprawdę często, ale nie wiem, jak bardzo, bo jakoś nie patrzę na zegarek. Jestem totalnie skoncentrowana na sobie. Nagle siła skurczu powala mnie z nóg, dosłownie. Klęczę na podłodze z głową pochyloną i wspartą na przedramionach i czuję, że NAPRAWDĘ boli. Chce mi się płakać, ale skurcz szybko przechodzi. Położna szybko sadza mnie na jakimś materacu, żebym na twardej podłodze nie klęczała. Przychodzą kolejne dwa skurcze, tak samo silne jak ostatni. Czuję jakieś parcie jak przy robieniu kupki, chcę iść do toalety, ale to jednak nie to. Jeszcze nie dociera do mnie, że to skurcze parte się zaczęły.
   Znów odwiedza nas moja "ulubiona" lekarka i bada rozwarcie - 7cm. Dobrze mi z tą myślą, bo już bliżej niż dalej i wkrótce będzie po wszystkim, a ja zobaczę Antoszka. Pani Magda proponuje ciepłą kąpiel i masaż wodą. Skurcze są tak silne, że nie mam siły ani ochoty iść nigdzie, ale zachęca mnie też mąż, więc idziemy. Adam trzyma słuchawkę prysznica w kierunku brzuszka i masuje go silnym strumieniem ciepłej wody, wanna powoli się wypełnia przyjemnym ciepłem. Trzęsawka nóg na chwilę znika, zanurzam się w cieple (tylko czemu ta woda z prysznica pryska mi na twarz zimnymi kroplami? Bardzo wkurzające!). Mówię położnej o tym parciu,a ona się cieszy, że w takim razie jeszcze kilka skurczów i urodzę. No to ja cieszę się tym bardziej! Wychodzimy powoli z ciepłej wanny (chcę tam zostać!!!) i wracamy na łóżko. Ceratka higieniczna, która jest na nim położona, sprawia, że zjeżdżam coraz niżej i muszę się podciągać. Nogi znów trzęsą się, jest mi zimno. Skurcze są niesamowicie silne, wyraźnie czuję ogromne parcie. W trakcie każdego krzyczę, ile sił w płucach, bo dzięki temu jest mi łatwiej. Pewnie postronny obserwator uznałby, że mnie tam żywcem ze skóry obdzierają (głos mam naprawdę donośny!), ale wbrew pozorom lepiej mi się znosi parcie niż rozwieranie - skurcze są mocne, ale krótsze, no i to już końcówka. Pani Magda sugeruje, że jeśli mnie nie natnie, to wszystko potrwa nieco dłużej. Ile to jest dłużej? - pytam. - Jakieś pół godziny. "E tam, już myślałam, że z godzinę, pół godzinki to jest nic" - myślę sobie i prę dalej dzielnie. Adam trzyma moją głowę, bo za bardzo przy krzyku odchylam ją do tyłu i położna martwi się, że sobie załatwię tarczycę.
   Nagle... CHLUST! Wody płodowe, które jak dotąd nie odeszły (już się pani Magda śmiała, że może urodzę dziecko w tzw. czepku), trysnęły podczas skurczu i rozlały się na pół sali porodowej. :P Dobrze, że nikt akurat nie stał im na drodze, bo suchy by z tego nie wyszedł. Czuję, jak reszta wód sączy mi się między nogami. Salowa szybko wyciera podłogę, obie nasze położne są już przy mnie. Zostało kilka centymetrów od urodzenia się główki Antoszka. Ponoć widać już włoski na czubku głowy. Kolejny skurcz, główka jest już bardzo nisko. Adam może spojrzeć, jak to jest z tymi włoskami. Ponoć faktycznie są! Trochę mu i tym położnym zazdroszczę, że już to widzą, a ja nie. Kolejny skurcz... i tak jakby zostaje! Krzyczę strasznie, czuję rozwieranie całego krocza. Położna mnie uspakaja, że to po prostu główka już jest tak blisko i że mam maksymalnie zwolnić oddech i przygotować się na jeszcze jedno parcie. Przychodzi błyskawicznie. Mam ochotę przeć z całej siły, cały czas, ale każą mi oddychać szybkimi, krótkimi oddechami "jakbym dmuchała w świeczkę, żeby ją zgasić". To bardzo trudne, bo naprawdę chcę przeć, ale staram się, Adam trzyma moją głowę i chwali mnie, że jestem bardzo dzielna. Położne coś tam kombinują z tą główką, ale nie ogarniam już, tylko dmucham i dmucham... i nagle czuję, jak całe ciałko bobaska wychodzi ze mnie.
   I już. Ból mija w jednej sekundzie, a ja dostaję moje kochane dziecko na brzuszek, przytulone do piersi. Jest umazany białą mazią, płacze i jest strasznie duży (takie mam pierwsze wrażenie). Prawie płaczę ze wzruszenia, ale głównie nie mogę wyjść z podziwu, że to już. Tak po prostu, mam dziecko. Moje własne, zupełnie realne, mały człowiek. Nie mogę w to uwierzyć, choć trzymam je przy sobie. Skórkę ma taką delikatną i miękką... Adam mnie całuje ze szczęścia, potem przecina pępowinę. Zabierają małego na badania tuż obok łóżka, a ja jeszcze muszę urodzić łożysko.
   Pojawia się nadąsana lekarka, która z pretensją w głosie pyta, czemu nikt jej nie zawołał (jakby nie patrzeć, przegapiła moment porodu), że przecież to nacięcie niezrobione itd. Położne tłumaczą, że urodziłam tak szybko, że nie było czasu jej wołać (prawda - zamiast pół godziny, parcie trwało raptem 15 minut), poza tym nacięcie nie było potrzebne, bo żadnego pęknięcia nie widać (trochę jednak popękały tkanki wewnętrzne, ale niewiele). Lekarka chce się na coś przydać, więc przyciska mi ręką brzuch prawie do samego kręgosłupa, żeby wypchnąć łożysko. Boli mnie to, więc jej mówię, że ma przestać. Naburmuszona lekarka każe mi przeć w takim razie, co też robię. Łożysko rodzi się w minutkę, wygląda jak wielka krwista galareta. :P Jest całe, to najważniejsze. Można mnie więc myć i zszywać. W pokoju zaczyna roić się od dodatkowych osób z obsługi: jedna pani zajmuje się małym, nad którym czuwa Adam, druga zbiera wszystkie brudne ceratki, trzeci mnie myje, potem znów ktoś czegoś chce od Antoszka, pojawia się salowa... Drzwi do pokoju non-stop otwarte. Jak dla mnie to totalne zaprzeczenie "prawu do intymności" wg Karty Praw Pacjenta - w końcu ja cały czas leżę rozkraczona na łóżku. Ale jakoś jest mi wszystko jedno, niech sobie patrzy, kto chce. Myślami jestem już przy dziecku, chcę je zobaczyć, a tam ciągle jakieś badania. Na czas szycia Adama wyganiają z pokoju, bogowie raczą wiedzieć, po co, skoro może tu być milion innych osób, a on i tak patrzy tylko na bobaska, a nie na mnie. No ale nic - wychodzi i czatuje za drzwiami. Podają mi znieczulenie miejscowe, lekarka zakłada szwy i ciągle marudzi o tym pęknięciu: że jej się to nie podoba, że jest za duże... cmoka i fuka, ale szyje. Ja, szczęśliwa, że jednak wyszło po mojemu, staram się ją zagadać, żeby trochę odpuściła marudzenie, i na samym końcu jest nawet miła i coś mi tam tłumaczy. Żegnamy się w pokojowych nastrojach. Położne za to przychodzą po kolei i po pierwsze dziwią się, że tak łatwo i szybko urodziłam ("To NA PEWNO pani pierwszy poród?") i że to pęknięcie to I stopnia jest, to prawie tyle, co nic, zwłaszcza u pierworódki ("Pani to chyba coś ćwiczyła przed porodem."). Wszyscy zachwycają się włosami Antoszka - jakie długie i gęste. :) Jestem dumna z siebie, ze swojego ciała, z Antka, z męża, że tak dzielnie asystował. Przynoszą mi bobaska na pierwsze karmienie, młody od razu "kuma" o co chodzi, a ja już wiem, że nie oddam go nikomu. Jest najpiękniejszym noworodkiem na całej kuli ziemskiej.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Szybka notka poporodowa :)

Witajcie, kochani! Jak można się było domyśleć po suwaczku - już jesteśmy we trójkę. :D Nasze maleńkie (?) kaczątko urodziło się w sobotę o 18:35, z pełną dziesiątką w Apgarze, 3860g wagi i 60cm (sic!) długości ciałka. Wcale nie jest takie "maleńkie". Główka cała pokryta długimi i gęstymi, ciemnymi włoskami. (czyli mit o tym, że kobieta jak ma zgagę w ciąży to urodzi "włochate" dziecko można między bajki włożyć - zgagi nie miałam, a młody jest małym futrzakiem). :P
   Wczoraj miałam już napisać, ale po prostu zasnęłam przy komputerze - uroki dwóch pierwszych nieprzespanych nocy w szpitalu. :P
   Cały poród od początku aż do samego końca opiszę osobno, na razie układam sobie wszystko w głowie, no i brak też trochę czasu. Do domu wróciliśmy wczoraj wieczorem, na razie staram się ogarnąć wszystko.
   I teraz smutna nieco wieść może dla niektórych - fotek Antoszka na blogu nie będzie. Przykro mi. Mój mąż nie chce się nimi publicznie dzielić w internecie i stwierdziłam, że przystanę na to. Antoś ma jeszcze prawo do anonimowości w sieci. Dla tych, którzy jednak chcieliby zobaczyć naszego synka - piszcie do mnie na "napisz do mnie" z lewej strony pod fotką kaczuszki - na każdego maila wyślę kilka zdjęć. :)

sobota, 14 sierpnia 2010

4-5 minut...

... w takich odstępach mam skurcze. :) Na razie jest do przeżycia, niemniej chyba dziś bobas się wykluje. Powoli zbieramy się do szpitala...

piątek, 13 sierpnia 2010

Śniło mi się...

... że rodzę. Miałam skurcze, nawet byłam w jakimś szpitalu, choć wszędzie tam było ciemno (noc) i wszyscy spali, a ja chodziłam i szukałam sobie miejsca na poród. Niestety, o 5:00 nad ranem przebudziłam się i stwierdziłam, że to tylko sen, a ja nie rodzę ani odrobinę.

   Wczoraj poszliśmy na wizytę do gina. Antoś nie dość, że nie chce wyjść (szyjka długa, zamknięta, zero oznak zbliżającego się finału), to jeszcze się przekręcił pleckami na prawą stronę mojego brzuszka. No ja rozumiem, że leżenie tygodniami w tej samej pozycji jest nudne i męczące... ale, Antoszku, wróć proszę Cię bardzo, na lewo. Po co utrudniać życie sobie i mi? W ramach profilaktyki spałam całą noc na lewym boku, żeby zachęcić moje niesforne dziecko do zmiany miejsca. Na razie nie pomogło. Czuję wyraźnie ruchy rączej i nóżek z lewej, czyli plecki są z prawej. To tak pewnie w ramach homeostazy życiowej - żeby nie było za łatwo. :P

   Dla przyspieszenia sprawy i dla poprawy kondycji ogólnej, zrobiliśmy sobie wczoraj wieczorem niezły spacer, ponad 6km: z domu, wokół Malty i z powrotem. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że krzyż nawet tak mi nie dokuczał, bardziej pachwiny obu nóg. Jak wstawałam nad ranem do toalety, to czułam się jak połamana, nie mogłam normalnie nóg postawić i szłam jak kaleka. Czy można naciągnąć sobie mięśnie w pachwinach od spaceru? Potem standardowo liście malin, a dziś rano sex. :) Antoś zlewa wszystko i dalej siedzi w brzuchu.

środa, 11 sierpnia 2010

Jak to jest w tym szpitalu?

Znów jesteśmy z mężem zmotoryzowani, więc dziś postanowiliśmy przejechać się do szpitala, w którym chcę rodzić. Raz - żeby zobaczyć, jak długo tam się jedzie (jakieś 15 minut, wliczając korki) , dwa - by zadać kilka nurtujących mnie pytań odnośnie podejścia szpitala do rodzenia, procedur medycznych, opłat dodatkowych itp. Co prawda jestem już na 100% zdecydowana na ten konkretny szpital (im. Raszei w Poznaniu), głównie ze względu na dobre opinie w internecie, skupianiu się na naturalnych porodach, miłym personelu. Niemniej, każda opinia jest bardzo subiektywna, no i każda kobieta na co innego zwraca uwagę. Niektóre opinie to po prostu jedno zdanie "bardzo polecam ten szpital", co niewiele mówi mi o tym, jak tam faktycznie jest. Mało detali. A ja postanowiłam odrobić swoje "zadanie domowe" z przygotowania do porodu od A do Z, więc pojechała przepytać personel szpitalny. ;)

   Pierwszy zonk - nie ma możliwości rodzić w wodzie. W ogóle. Absolutnie wykluczone. Kiedyś niby była taka możliwość, ale z opowieści koleżanek wiem, że istniała jednak tylko teoretycznie (pokój porodowy z wanną do tego celu szpital miał, ale z niej nie korzystał) i nikt tam kobiet rodzących do rodzenia w wodzie nie zachęcał. Nawet na stronie fundacji "Rodzić po ludzku" jest wpisany dla tego szpitala jakiś znikomy odsetek porodów wodnych (5%), więc się zastanawiałam, czemu tak mało, czy szpital utrudnia taki sposób rodzenia, może mają za mało przeszkolonego personelu, może żądają za to jakiejś straszliwej dopłaty, na którą nie każdego stać itp. No cóż, położna, z którą rozmawialiśmy, od razu naprostowała nasze myślenie: nie ma WCALE takiej możliwości. Owszem - siedzieć sobie w wannie w trakcie skurczów można jak najbardziej i jest to przyjęte i popierane na całej linii, ale dziecko nie może urodzić się do wody. Czemu - tego niestety pani położna nie była w stanie mi powiedzieć. Nie jest możliwe też rodzenie w jakiejś dowolnej pozycji: kucki, kolankowo-łokciowej, stojącej... Rodzimy tylko na łóżku i nie ma zmiłuj, koniec i kropka. Poczułam się zawiedziona takim podejściem szpitala. Zero wyboru.

   Zonk drugi - jak rodzę pierwszy raz, to mogę niemal na 100% liczyć się z nacięciem krocza. Po prostu. Szpitalne statystyki mówią, że 90% rodzących jest nacinanych i już. Jeśli nie wyrażę zgody na nacięcie, to mnie nawet tam nie przyjmą (sic!). O.O Na izbie przyjęć, na wejściu, dostaje się pod nos stos druczków do podpisania, w tym zgoda na cesarkę, na nacięcie i na bogowie-wiedzą-co-jeszcze, i wszystkie podpisy muszą tam być, bo jak nie, to jedź sobie pani rodzić gdzie indziej. Szok! A co z prawem do wyrażenia lub też nie wyrażenia zgody przez pacjenta? To prawo jest zapisane w karcie praw pacjenta, a szpital najwidoczniej ma to w nosie. Ja rozumiem: zagrożenie zdrowia i życia matki lub/i dziecka - jest interwencja. Ale tak a priori zgoda na ciachnięcie? Dlatego, że rodzę pierwszy raz? Myślałby kto, że rodzenie pierwszy raz to jakaś skrajna patologia dla ciała kobiety, która nijak sama rodzeniu nie podoła i MUSI być nacięta, bo inaczej... no właśnie co? Oczywiście usłyszałam od położnej standardowy "straszak": bo może pani popękać aż do odbytu, itd., itp. Mogę, ale nie muszę, prawda? Moje ciało-moja sprawa. Poza tym czyta się wszędzie, że pęknięcia najczęściej są mniej upiorne niż nacięcia, goją się szybciej i w ogóle, a przy rodzeniu w pozycji wertykalnej (a nie leżącej na łóżku) jest bardzo małe prawdopodobieństwo pęknięcia, bo główka dziecka naciska jednocześnie na całe krocze (a nie na dolny odcinek, jak to jest w przypadku pozycji lezącej), a kobieta nie musi aż tak siłowo przeć, bo grawitacja jej pomaga i dziecko powoli wyślizguje się z kanału rodnego niejako samo. No ale skoro szpital nie zachęca do rodzenia innego, niż na łóżku, to będzie o takie coś trudno. Qrcze, naczyta się człowiek o porodach w UK, Holandii, Niemczech, gdzie odsetek nacięć wynosi w porywach jakieś 15% (komplikacje okołoporodowe) i się zaczyna zastanawiać: czy coś z kroczami Polek jest nie "teges" czy po prostu polska służba zdrowia jest daleko "za murzynami" w stosunku do Unii Europejskiej?

   Pozytywnie: można pić w czasie porodu (ale już nie jeść... szkoda), można chodzić, skakać, leżeć w wannie, można mieć męża u boku za jedyne 50zł (to naprawdę plus, bo jak czytam na blogach, że kobietki dopłacają za taki "luksus" nieraz i 300zł, to ręce opadają), mąż może przeciąć pępowinę (nawet ponoć zachęcają do tego, bo okazja jest co najmniej wyjątkowa). Sale porodowe są jednoosobowe, kolorowe (widziałam na zdjęciach, bo wejść i pooglądać nie za bardzo można, bo są pozajmowane - stały komplet rodzących :P), odnowione i ten "luks" nie kosztuje nic. :) Ale i tak wyszłam stamtąd z mieszanymi uczuciami. Decyzji już nie będę zmieniać co do szpitala, bo w innych nie jest lepiej (a w niektórych nawet i gorzej), ale miałam nadzieję na bardziej postępowe podejście do kwestii naturalnego rodzenia. No nic: będę ja, będzie mąż, nie damy się tak łatwo. :)