2:00 w nocy, 14 sierpnia. Budzę się, nie bardzo wiadomo, dlaczego. Zwykle przesypiałam całe noce. Pęcherz nie napiera, znaczy - to nie potrzeba. Bobas w brzuszku wierci się jak oszalały. Może to jego ruchy mnie zbudziły? Gładzę się po brzuszku i wsłuchuję w ciało, mam wrażenie, że dzieje się tam coś jeszcze. Skurcze. Lekkie, ale regularne, co 8-10 minut. Leżę tak w ciemnościach z komórką w ręku i liczę odstępy. W międzyczasie odwiedzam toaletę dwa razy (jelita się przeczyszczają). Po półtorej godziny mam pewność, że Coś się zaczęło. Budzę Adasia, który słodko śpi obok, niczego jeszcze nieświadomy. Trochę żal mi go budzić w środku nocy, no ale jak młody ma się dziś wykluć, to trudno. Mąż budzi się w pięć sekund na słowa: "Chyba zaczynam rodzić". ;) Ochoczo zabiera się do mierzenia czasu. Leżymy tak nieco podekscytowani, żartujemy, że OCZYWIŚCIE Antoś musiał wybrać sobie środek nocy, cobyśmy przypadkiem się nie wyspali. :P Uzgadniamy, że do szpitala zaczniemy się zbierać, jak skurcze będą co 3-4 minuty, albo jak wody odejdą. Niestety, do 4:30 nic więcej się nie dzieje (oprócz tego, że już świta)... skurcze nadal lekkie, 8-10 minut. Zasypiamy, zmęczeni.
8:30 rano. Budzę się znów. Oho - skurcze się nasilają. Zaczyna trochę boleć, jak w pierwszym dniu miesiączki. 7-8 minut odstępu. Skoro o śnie można już zapomnieć, idziemy jeść śniadanie. Zjadam trochę musli z mlekiem, ale jakoś nie mam apetytu. Chodzę po całym mieszkaniu, w tę i we w tę, bo tak mi wygodniej i łatwiej przetrwać skurcze. Dla relaksu biorę ciepły prysznic. Mąż cały czas czatuje ze stoperem, z którego wynika, że niewiele się zmienia: chwilami jest już 4-5 minut (wtedy piszę notkę na blogu), a za chwilę przerwa wynosi 8 minut. Czekamy. Włączamy telewizor, żeby czymś się zająć oprócz tego liczenia, bo na dłuższą metę nudno trochę :P Cichutko sobie postękuję w trakcie skurczów, maksymalnie koncentrując się na głębokim oddychaniu, tak jak nas uczono na jodze.
Ok. 14:00 nagle poród przyspiesza: w ciągu pół godziny częstotliwość wzrasta do ok. 3min. Decyduję, że czas się zbierać. Adam marudzi, że nie mamy żadnego picia, żeby ze sobą zabrać. Nie chce mnie zostawiać samej w domu, żeby jechać do sklepu, więc w drodze do szpitala zatrzymujemy się w markecie. :P Ja sobie jęczę w rytm skurczów na tylnym siedzeniu autka, a mąż szybko kupuje dwa kartony soczków i pieluszki dla małego, bo jakoś do tej pory nie kupiliśmy ich. Na izbie przyjęć jesteśmy ok. 14:30.
Kobieta na izbie przyjęć jest koszmarna: wszystko jej trzeba literować po 5 razy, na klawiaturze pisze jednym palcem, powoli wypełniając miliony danych moich i męża. Skurcze są już naprawdę mocne, w dodatku dostaję świra od tego czekania na przyjęcie. Oczywiście muszę podpisać sto oświadczeń, że godzę się na wszystkie zabiegi: od golenia krocza do nacięcia, po cesarkę. Wszędzie jest napisane, że to w razie zagrożenia zdrowia i życia. Pani z izby patrzy na nas, jak na kosmitów, gdy chcemy kwestionować konieczność nacięcia i sugeruje, że mogę zawsze wybrać inny szpital (a tu skurcze co 2-3 minuty), skoro mi się nie podoba. Ochrzania mnie też, że za wolno składam podpisy, przerywam co chwila, gdy nadchodzi skurcz, a przecie jej się tak spieszy... Mam ochotę ją zamordować, więc mówię jej, że jest niepoważna. Pani troszkę się obraża, ale bierze mnie na KTG. Niestety, Adam musi zostać w poczekalni! Leżę więc na lewym boku, podpięta pod elastyczne pasy i mikrofony, sama w pustej sali, i mam wciskać przycisk za każdym razem, jak poczuję ruchy dziecka. Pani jeszcze sugeruje, że ja oczywiście mogę nie wiedzieć, które to są te ruchy, ale jak będzie mi się "wydawać", to mam przycisnąć. W myślach wyzywam panią od głupich, starych bab, i leżę. Jest mi bardzo niewygodnie na tym boku, mam ochotę wstać i pochodzić, ale nie ma takiej opcji.
Przychodzi lekarka. Mierzy rozwarcie - 4cm. Potem znów wywiad i wypełnianie danych - do zwariowania. Lekarka wydaje się mało sympatyczna, ale staram się być miła, żeby jak najszybciej skończyła się ta biurokracja, a zaczęło coś mądrego. Adam jest już przebrany w szpitalne wdzianko wygląda, jak wielki smerf - cały na niebiesko. Ja też przebieram się w "ciuchy do rodzenia". Idziemy na porodówkę. Tam przechwytuje nas... ta sama położna, z którą dwa dni wcześniej rozmawialiśmy na temat procedur szpitala. Jest mi lepiej, bo to w jakiś sposób "znajoma twarz" i czuję, że dobrze się mną zajmie, tym bardziej, że wie już, jakie mam podejście do różnych spraw porodowych. Kwaterujemy się w sali "nagietkowej": jest pomarańczowo i ładnie, jest też dziwaczne coś, czyli łóżko porodowe, na którym od razu mnie kładą i znów to KTG. Chryste, jakby sobie nie mogli zmierzyć raz a porządnie. Niestety, tu też nie wolno mi chodzić, więc się męczę ze skurczami w pozycji półsiedzącej (strasznie mi ta pozycja nie pasuje, dostaję straszliwej trzęsawki nóg - to ponoć normalne przy porodzie, ale jakoś nikt o tym wcześniej nie mówił). Znów wywiad, dane, jakie leki brałam, od kiedy czuję skurcze itd. Cały czas oddycham głęboko, bo tylko to mogę teraz robić. Adam siedzi obok, głaszcze mnie po rękach i twarzy. Chwilę wcześniej do pokoju wchodzi "moja" lekarka i oznajmia w niemiły sposób, że jak się nie zgodzę na nacięcie, to mam sobie szukać innego szpitala do rodzenia (chyba pani z izby przyjęć doniosła uprzejmie, że robiliśmy problemy :P). Papiery są już dawno podpisane, więc nie za bardzo wiem, o co pani doktor jeszcze chodzi. Pani oznajmia wyniosłym tonem, że w kwestii tego, czy cięcie jest koniecznie czy nie, to ONA będzie decydować, a nie my, i wychodzi. Mam nadzieję, że już jej nie zobaczę, bo psuje mi nastrój.
Na sali są z nami na przemian dwie położne: "nasza", czyli pani Magda, i druga pulchna, wesoła kobietka, której imienia nie pamiętam (a żałuję). Gada z nami, żartuje, dyskutujemy o tym nacinaniu krocza (położna pociesza, że zrobią to tylko, jeśli NAPRAWDĘ będzie trzeba i że wbrew pozorom, to one o tym zdecydują, bo to one w razie czego wołają lekarza (albo i nie)). Położna chwali mnie za oddychanie przeponą, a mnie najbardziej denerwują trzęsące się nogi, których kompletnie nie kontroluję i przy skurczach to one właśnie najbardziej mi przeszkadzają, bo koncentruję się na jako-takim ich utrzymaniu, a nie na oddechu. KTG trwa i trwa, mam wrażenie, że minęła już godzina tego leżenia.
W końcu mnie odpinają i mogę sobie połazić. Hip-hip-hura. Adam chodzi razem ze mną, robi też za "wieszak" - wiszę mu rękami na szyi, pochylona, kiwam biodrami na boki, skurcz przechodzi. I kolejny, i jeszcze jeden. Szybka wizyta w toalecie i znów skurcz - są już naprawdę często, ale nie wiem, jak bardzo, bo jakoś nie patrzę na zegarek. Jestem totalnie skoncentrowana na sobie. Nagle siła skurczu powala mnie z nóg, dosłownie. Klęczę na podłodze z głową pochyloną i wspartą na przedramionach i czuję, że NAPRAWDĘ boli. Chce mi się płakać, ale skurcz szybko przechodzi. Położna szybko sadza mnie na jakimś materacu, żebym na twardej podłodze nie klęczała. Przychodzą kolejne dwa skurcze, tak samo silne jak ostatni. Czuję jakieś parcie jak przy robieniu kupki, chcę iść do toalety, ale to jednak nie to. Jeszcze nie dociera do mnie, że to skurcze parte się zaczęły.
Znów odwiedza nas moja "ulubiona" lekarka i bada rozwarcie - 7cm. Dobrze mi z tą myślą, bo już bliżej niż dalej i wkrótce będzie po wszystkim, a ja zobaczę Antoszka. Pani Magda proponuje ciepłą kąpiel i masaż wodą. Skurcze są tak silne, że nie mam siły ani ochoty iść nigdzie, ale zachęca mnie też mąż, więc idziemy. Adam trzyma słuchawkę prysznica w kierunku brzuszka i masuje go silnym strumieniem ciepłej wody, wanna powoli się wypełnia przyjemnym ciepłem. Trzęsawka nóg na chwilę znika, zanurzam się w cieple (tylko czemu ta woda z prysznica pryska mi na twarz zimnymi kroplami? Bardzo wkurzające!). Mówię położnej o tym parciu,a ona się cieszy, że w takim razie jeszcze kilka skurczów i urodzę. No to ja cieszę się tym bardziej! Wychodzimy powoli z ciepłej wanny (chcę tam zostać!!!) i wracamy na łóżko. Ceratka higieniczna, która jest na nim położona, sprawia, że zjeżdżam coraz niżej i muszę się podciągać. Nogi znów trzęsą się, jest mi zimno. Skurcze są niesamowicie silne, wyraźnie czuję ogromne parcie. W trakcie każdego krzyczę, ile sił w płucach, bo dzięki temu jest mi łatwiej. Pewnie postronny obserwator uznałby, że mnie tam żywcem ze skóry obdzierają (głos mam naprawdę donośny!), ale wbrew pozorom lepiej mi się znosi parcie niż rozwieranie - skurcze są mocne, ale krótsze, no i to już końcówka. Pani Magda sugeruje, że jeśli mnie nie natnie, to wszystko potrwa nieco dłużej. Ile to jest dłużej? - pytam. - Jakieś pół godziny. "E tam, już myślałam, że z godzinę, pół godzinki to jest nic" - myślę sobie i prę dalej dzielnie. Adam trzyma moją głowę, bo za bardzo przy krzyku odchylam ją do tyłu i położna martwi się, że sobie załatwię tarczycę.
Nagle... CHLUST! Wody płodowe, które jak dotąd nie odeszły (już się pani Magda śmiała, że może urodzę dziecko w tzw. czepku), trysnęły podczas skurczu i rozlały się na pół sali porodowej. :P Dobrze, że nikt akurat nie stał im na drodze, bo suchy by z tego nie wyszedł. Czuję, jak reszta wód sączy mi się między nogami. Salowa szybko wyciera podłogę, obie nasze położne są już przy mnie. Zostało kilka centymetrów od urodzenia się główki Antoszka. Ponoć widać już włoski na czubku głowy. Kolejny skurcz, główka jest już bardzo nisko. Adam może spojrzeć, jak to jest z tymi włoskami. Ponoć faktycznie są! Trochę mu i tym położnym zazdroszczę, że już to widzą, a ja nie. Kolejny skurcz... i tak jakby zostaje! Krzyczę strasznie, czuję rozwieranie całego krocza. Położna mnie uspakaja, że to po prostu główka już jest tak blisko i że mam maksymalnie zwolnić oddech i przygotować się na jeszcze jedno parcie. Przychodzi błyskawicznie. Mam ochotę przeć z całej siły, cały czas, ale każą mi oddychać szybkimi, krótkimi oddechami "jakbym dmuchała w świeczkę, żeby ją zgasić". To bardzo trudne, bo naprawdę chcę przeć, ale staram się, Adam trzyma moją głowę i chwali mnie, że jestem bardzo dzielna. Położne coś tam kombinują z tą główką, ale nie ogarniam już, tylko dmucham i dmucham... i nagle czuję, jak całe ciałko bobaska wychodzi ze mnie.
I już. Ból mija w jednej sekundzie, a ja dostaję moje kochane dziecko na brzuszek, przytulone do piersi. Jest umazany białą mazią, płacze i jest strasznie duży (takie mam pierwsze wrażenie). Prawie płaczę ze wzruszenia, ale głównie nie mogę wyjść z podziwu, że to już. Tak po prostu, mam dziecko. Moje własne, zupełnie realne, mały człowiek. Nie mogę w to uwierzyć, choć trzymam je przy sobie. Skórkę ma taką delikatną i miękką... Adam mnie całuje ze szczęścia, potem przecina pępowinę. Zabierają małego na badania tuż obok łóżka, a ja jeszcze muszę urodzić łożysko.
Pojawia się nadąsana lekarka, która z pretensją w głosie pyta, czemu nikt jej nie zawołał (jakby nie patrzeć, przegapiła moment porodu), że przecież to nacięcie niezrobione itd. Położne tłumaczą, że urodziłam tak szybko, że nie było czasu jej wołać (prawda - zamiast pół godziny, parcie trwało raptem 15 minut), poza tym nacięcie nie było potrzebne, bo żadnego pęknięcia nie widać (trochę jednak popękały tkanki wewnętrzne, ale niewiele). Lekarka chce się na coś przydać, więc przyciska mi ręką brzuch prawie do samego kręgosłupa, żeby wypchnąć łożysko. Boli mnie to, więc jej mówię, że ma przestać. Naburmuszona lekarka każe mi przeć w takim razie, co też robię. Łożysko rodzi się w minutkę, wygląda jak wielka krwista galareta. :P Jest całe, to najważniejsze. Można mnie więc myć i zszywać. W pokoju zaczyna roić się od dodatkowych osób z obsługi: jedna pani zajmuje się małym, nad którym czuwa Adam, druga zbiera wszystkie brudne ceratki, trzeci mnie myje, potem znów ktoś czegoś chce od Antoszka, pojawia się salowa... Drzwi do pokoju non-stop otwarte. Jak dla mnie to totalne zaprzeczenie "prawu do intymności" wg Karty Praw Pacjenta - w końcu ja cały czas leżę rozkraczona na łóżku. Ale jakoś jest mi wszystko jedno, niech sobie patrzy, kto chce. Myślami jestem już przy dziecku, chcę je zobaczyć, a tam ciągle jakieś badania. Na czas szycia Adama wyganiają z pokoju, bogowie raczą wiedzieć, po co, skoro może tu być milion innych osób, a on i tak patrzy tylko na bobaska, a nie na mnie. No ale nic - wychodzi i czatuje za drzwiami. Podają mi znieczulenie miejscowe, lekarka zakłada szwy i ciągle marudzi o tym pęknięciu: że jej się to nie podoba, że jest za duże... cmoka i fuka, ale szyje. Ja, szczęśliwa, że jednak wyszło po mojemu, staram się ją zagadać, żeby trochę odpuściła marudzenie, i na samym końcu jest nawet miła i coś mi tam tłumaczy. Żegnamy się w pokojowych nastrojach. Położne za to przychodzą po kolei i po pierwsze dziwią się, że tak łatwo i szybko urodziłam ("To NA PEWNO pani pierwszy poród?") i że to pęknięcie to I stopnia jest, to prawie tyle, co nic, zwłaszcza u pierworódki ("Pani to chyba coś ćwiczyła przed porodem."). Wszyscy zachwycają się włosami Antoszka - jakie długie i gęste. :) Jestem dumna z siebie, ze swojego ciała, z Antka, z męża, że tak dzielnie asystował. Przynoszą mi bobaska na pierwsze karmienie, młody od razu "kuma" o co chodzi, a ja już wiem, że nie oddam go nikomu. Jest najpiękniejszym noworodkiem na całej kuli ziemskiej.