wtorek, 31 maja 2011

Małe-duże zmiany

Miałam pisać o jedzeniu, ale jedzenie nie zając i poczeka do następnej notki. :P

   A tymczasem muszę się pochwalić, że Antoś zaczyna sam stawać bez podpórki! :D Jakieś takie drobniutkie, dwusekundowe epizody zaczęły mu się zdarzać w tym tygodniu, ale nie przywiązywałam do tego zbytniej wagi sądząc, że to przez przypadek. A jednak nie! Wczoraj przed kąpielą Antek celowo i świadomie wstał przy nodze od stołu, po czym oderwał obie rączki i stał tak sobie... przez jakieś 5 sekund. :P Potem równowaga go zawiodła i bęcnął na tyłek. Niemniej - czyż to nie cudowne i genialne? Bobas zaczyna sam stawać, jak dorosły człowiek! Myślę, że przed ukończeniem 10 miesiąca życia Antek będzie już stał znacznie dłużej niż te 5 sekund, które i tak wprawiły mnie dziś w wyśmienity nastrój. :)

   Naprawdę czym innym jest patrzeć na cudze dzieci stojące i chodzące samodzielnie, a czymś zupełnie innym obserwowanie postępów u własnego brzdąca, którego się pamięta jeszcze z czasów, gdy całymi dniami leżał na plecach i patrzył na dyndające zabawki. :P A przecież te czasy wcale nie były tak dawno temu.

   Dziś był nasz standardowy wypad na basen z dziewczynami: Ewą i Riette oraz ich córeczkami - Matyldą i Deidrą. Nasze maluchy są z tego samego roku, ale jest między nimi kilka miesięcy różnicy: najstarsza jest Mati, która za miesiąc kończy roczek, potem Antek, Dee jest najmłodsza. Jak się porównuje poziom rozwoju tej trójki, to dopiero dociera, jak wielkie znaczenie w życiu małego dziecka ma miesiąc czy dwa. Widać różnice indywidualne, różne sposoby, w jakie dzieci dochodzą do różnych umiejętności, np. raczkowania, jak rysy twarzy się z czasem zmieniają z niemowlęcych na bardziej poważne. Chyba mnie to nigdy nie przestanie zadziwiać.

   Ciekawe, czy Antoś powtórzy znów swój wczorajszy wyczyn po dzisiejszej kąpieli? Jejku, jestem straszliwie podekscytowana, choć tak naprawdę jeszcze się nic wielkiego nie wydarzyło. Ale dla mnie już tak, już przeczuwam nadchodzącą zmianę. I cieszę się, jak wariatka. :D

piątek, 27 maja 2011

Byliśmy w Polsce...

... i trochę też przez to zaniedbałam bloga: pośpiech, ciągłe wizyty u rodziny i znajomych i brak dostępu do neta. Ale też mój spadek nastroju po powrocie z Polski się na to nałożył - straszliwie mi żal, że tak mało czasu mieliśmy dla siebie w Poznaniu, że nie dane nam było pomieszkać sobie spokojnie w naszym mieszkaniu, i że ostatecznie musieliśmy tu wrócić, do pochmurnego i zimnego Dublina, gdzie temperatury nie przekraczają od tygodnia 13 stopni i w kółko leje i jakieś wichury są.

   Ale ja nie o tym.

   Wizyty u rodziny mojej i mojego męża wprawiają mnie zawsze w zdumienie i, koniec końców, w jakieś rozgoryczenie. Tym razem nie było inaczej, niestety. Nakłada się na to wiele drobiazgów, nawet nie wiem, od czego zacząć wyliczankę.

1. Ustawiczne, częste dotykanie Antka, potrząsanie jego rączkami i nóżkami przez babcię (moja mama) i prababcię (babcia męża), ściskanie policzków, wkładanie rąk za kołnierz bluzeczki, żeby pogłaskać po karku itd. BOGOWIE! Jak mnie to irytuje! Jakbym im jakąś małpkę z cyrku przyniosła do zagłaskania na śmierć, a nie dziecko - małego człowieka, który widzi, słyszy, czuje i rozumie coś tam po swojemu, który może wcale na to nie ma ochoty! Czy wy też lubicie, jak nieznajomi was dotykają? Dla Antka to byli ludzie nieznani, bo przecież trudno, żeby pamiętał twarze, które widział pół roku temu.
2. Guganie to Antka, kląskanie, cmokanie (jak na psa), i wszelkie inne dźwięki nie będące mową ludzką, a jakimiś odgłosami, które miały na celu zwrócenie antolkowej uwagi na osobę je wydającą (co rzadko się udawało). Miałam poczucie, że ci dorośli ludzie traktują małe dziecko jak niedorozwinięte i nie są w stanie wyartykułować pełnego zdania w jego stronę, tylko takie właśnie cmokanie i "dziamdzianie". Grrrrr.
3. Zabawianie non-stop, najlepiej piętnastoma rzeczami naraz. Najlepiej, to jakby się bawił jednocześnie pluszowym kotem, gonił prawdziwego, a jednocześnie bujał się w huśtawce, którą dziadkowie kupili dla niego (taka domowa, podwieszana na hakach w futrynie drzwi). Do tego powinien się non-stop uśmiechać, odwracać głowę na każde "cmok-cmok" i "gugugu", które na zmianę wydawały babcie, ciocie i dziadek. No jak w cyrku po prostu! Ani chwili wytchnienia, spokojnego poznania nowych miejsc i ludzi, ciągła karuzela dźwięków, dotyków, ludzi, i tak w kółko.
4. Pretensje do mnie, jako do mamy Antka, że on "tak ciągle chce tylko do mnie i do mnie". Że niby taki niesamodzielny, że mamisynek, że rozpieszczony. Ręce i macica opada, zwłaszcza, gdy się weźmie pod uwagę pierwsze trzy punkty mojej wyliczanki. Antek był zdezorientowany, wystraszony, wszystkiego było za dużo, za szybko - no to chciał do mamy. Zresztą- do kogo ma niby chcieć, jak nie do mamy? Toż to mały bobas jest, ledwo 9 miesięcy skończył! Ja naprawdę się zastanawiam, czy ludzie są niepoważni w tym wymaganiu od raczkującego malucha mądrości i samodzielności dwudziestolatka?
5. Wg babć i dziadka, najlepiej to by chyba było, jakby Antek dawał się każdemu brać na ręce z uśmiechem i pieśnią na ustach, od razu nauczył się mówić "babcia" i "dziadzia"- żeby dziadkom było milej - i ogólnie żeby wszystkim sprawiał przyjemność i radość, spełniając ich zachcianki. Rozumiem dobrze, że byli stęsknieni za nami i za Antolem, że dla mojej mamy to na razie pierwszy i jedyny wnuczek, ale... no ale... no jednak kurcze no! Dlaczego nikt (poza mną i Adamem) nie liczy się z potrzebami Antka w tym wszystkim??? Jak na złość, Antoś najlepszy kontakt złapał z naszymi znajomymi, którzy przyjechali na jeden dzień zobaczyć nas i Antka. Dlaczego? Bo byli bardziej zdystansowani, dali mu przestrzeń na oswojenie się, dali mu czas, a on w zamian odwzajemnił się przyjaznymi uśmiechami, pozowaniem do zdjęć, a nawet - pozwalał się brać na ręce, w spokoju i bez płaczu.

   Nie odpoczęłam w Polsce. Nikt z nas chyba nie odpoczął: ciągłe napięcie, ciągle w biegu. Dopiero jak wróciliśmy do Dublina i przespaliśmy 14h jednym ciągiem, wszystko wróciło do normy: Antek bardziej odprężony, spokojniejszy, z lepszym apetytem (w Polsce jadł mało, na co pewnie nałożyło się kilka czynników: nowa sytuacja + ludzie, gorączka - przypałętała się jednej nocy i trwała dwa dni, nie wiemy, co to było - oraz fakt, że podczas jedzenia grono oczu wlepionych było w Antka, krępując go w tym wszystkim. No i dodatkowo często podczas jedzenia rodzina nadal próbowała go zabawiać, dotykać, całować, głaskać itd., co rozpraszało jego uwagę.) Po powrocie z Polski, Antek zaczął jeść za dwoje, pochłaniając niesamowite jak na siebie ilości jedzenia, a my mogliśmy wrócić do naszych zdrowych nawyków żywieniowych - polska gościnność tłuszczem i cukrem stoi. :P

    Tłumaczę sobie, że to rodzina, że mają prawo widywać Antka, że on ma tylko jednych dziadków, więc dobrze, żeby miał z nimi kontakt itd. Ale i tak nie mogę siebie samej do końca przekonać. Drażni mnie robienie z mojego dziecka zabawki dla dorosłych, brak szacunku do niego samego, jako człowieka, do jego potrzeb i preferencji. Moje próby rozmowy na ten temat z kolejnymi członkami rodziny niestety pozostały bez echa. Nie wiem, czy mnie w ogóle usłyszano. Pocieszam się trochę myślą, że Antek jest coraz starszy i niedługo sam będzie swoim adwokatem, mówiąc dobitnie, co mu nie pasuje. Ale na razie jest mi po prostu przykro w jego imieniu. Więc dużo go tulę, trzymam na rękach albo w chuście i wytrzymuję komentarze mojej mamy pod tytułem: "No tak go nauczyłaś, to tak masz".

   To straszliwy paradoks, że najlepiej z dziećmi radzą sobie ci, którzy dzieci jeszcze nie mają. Zastanawiam się, jakie doświadczenia w takim razie mają moi rodzice z wychowaniem maluchów, czyli - mnie i mojej siostry. Zastanawiam się, czy naprawdę chcę wiedzieć, jak to było. Zastanawiam się, czy warto ponawiać próby rozmowy z moją mamą o szacunku dla małego dziecka. Jak dotąd nic, co robię dla Antka czy też z nim (chustowanie, noszenie, BLW, fakt, że go jeszcze nie wysadzam na nocnik, że nie zakładam mu czapki i nie owijam kilogramami koców) nie spotkało się z jej aprobatą. Nawet karmienie piersią, choć sama zawsze powtarzała z dumą, że ona mnie karmiła 1,5 roku. Wychodziłam więc z założenia, że spokojnie mogę zrobić to samo, tylko że po drodze ta granica przesunęła mi się do 2 lat. Nawet jej o tym powiedziałam, ale spojrzała na mnie zdegustowana i zawyrokowała, że to za długo, że to już takie duże dziecko przecież. Nawet nie chciało mi się sprzeczać.

   To oczywiste, że jestem rozżalona, zawiedziona, zła. Taka jest też ta notka. Ale nie zawsze jest fajnie i różowo. Takie, niestety, też bywa macierzyństwo. Choć życzyłabym sobie, żeby było inaczej.