piątek, 30 listopada 2012

Test na rodzica

  Dziś dzięki Chustoforum trafiłam na ciekawy test Świadomego Rodzicielstwa. No i go sobie zrobiłam, i się bardzo fajna i mądra poczułam, że mam tak dobrze teorię opanowaną.
   Choć czasem z praktyką gorzej. :/

   Ale dziś nawet dałam radę być Fajną Mamą, było dużo przytulania, dużo cierpliwości, mało oglądania tiwi.

   Lubię takie dni.

   Zróbcie sobie teścik, kochani rodzice. Nie jest może szczególnie błyskotliwy (przynajmniej w moim odczuciu), ale fajnie porządkuje wiedzę o tym, czego dzieciom trzeba. Czasem dobrze jest poczytać te oczywistości, zwłaszcza jak się ma gorszy dzień jako rodzic, żeby móc wrócić na dobry tor. Relacja przede wszystkim. :) 

środa, 28 listopada 2012

Już za parę dni, za dni parę...

   W najbliższy poniedziałek lecimy do PL. My, czyli ja z Dziabągami i moją mamą. Adam zostaje do Wigilii tutaj, bo praca. Wiadomo. Urlop dopiero na same święta dostanie. A że bilety póki co są tanie, to ja i dzieciaki lecimy już.
   I tak mi jakoś... hmm... dziwnie z tą myślą, że mam lecieć z nimi do tej Polski. Toć ja tam nie będę u siebie. Niby to mój dom rodzinny, ale już dawno nie Mój Dom. I tam 3 tygodnie z rodzicami i maluchami sama ja. Potem tydzień całą rodziną, a następnie kolejne 3 tygodnie do wylotu z powrotem.
   Nie wiem, jak to zniosę - fizycznie (noszenie Ali) i psychicznie (dzieci + rodzice do ogarnięcia). Chyba się boję tego wylotu. Jeszcze przez tydzień czy dwa będę się trzymać dzielnie, ale co będzie potem... Jeszcze do świąt jakoś ogarnę się (chyba), ale w styczniu to już jakiś dramat przeczuwam.
   Qrde, obym się myliła.

   Tymczasem mieliśmy pierwsze szczepienie Alutki, które przebiegło szybko, sprawnie i nie pozostawiło po sobie żadnych komplikacji typu gorączka i ogólne marudzenie. I dobrze. Mała spłakała się strasznie w gabinecie przy wkłuciach (dwóch), ale i tak była dzielna i szybko uspokoiła się przy piersi. Kolejne szczepienie dopiero pod koniec stycznia, a do tego czasu moja Niunia będzie już większą pannicą i da radę jeszcze lepiej. :)

   Jejku, tak bym chciała, żeby ona była już większa. Tak z 5-6 miesięcy żeby już miała. Czas mimo wszystko biegnie dla mnie za wolno ostatnio. To pewnie z niewyspania, wiem. Ale na razie nic nie zapowiada, żebym miała w najbliższych miesiącach się wysypiać jakoś szałowo... Alu - rośnij szybko, co?

niedziela, 18 listopada 2012

Bąbelki, bąbelki!

   Piszę najczęściej i najwięcej o Antku ostatnio, no a gdzie Ala? Co z nią? Ano żyje, żyje. Ma się dobrze, ale nadal głównie funkcjonuje w systemie "jem i śpię", czyli nuda, panie, nuda. Faktycznie - wczesne niemowlęctwo jest dla mnie zwyczajnie nudne. Mało co się dzieje z dzieckiem takiego zauważalnego. Cyc na okrągło, komunikacja z otoczeniem = krzyk i płacz, zero mobilności. Z Antkiem pierwsze pół roku jego życia było dla mnie mega-frustrujące właśnie z tych przyczyn. Z Alą się nie spinam, bo mam Antka właśnie. :P Ale coś tam się z nią też dzieje, powolutku, pomalutku...

   Oprócz uśmiechów, które Alutka chętnie rozdaje mamie (mła!), a także swojej pierwszej maskotce (gąsieniczka), ostatnio pojawiają się bąbelki. Alicja produkuje ze śliny małe bąble, którymi ozdabia sobie usteczka. :P Nie, jeszcze ślinotok się nie zaczął, a wiem, że niewiele nam czasu zostało do jego rozpoczęcia. Na razie po prostu są bąbelki. :) Słit.

   Co poza tym? Kultowe już łzawiące prawe oczko (dokładnie to samo, które Antosiowi łzawiło) - mam nadzieję, że się przetka szybciej, niż u synka. Trzymanie główki w pozycji na brzuszku całkiem wysoko, jak na takiego bąbla małego. Zauważalna przeze mnie większa (niż u Antka, gdy był w jej wieku) cierpliwość Alicji do różnych rzeczy, w tym np. leżenia na brzuchu właśnie.

   Ala ma też kryptonim "Miągwa", bo w nocy czasem daje mi w kość. I nawet nie to, że płacze - to dziecko w ogóle płacze w tak minimalnych ilościach, że czasem aż się zastanawiam, czy ona odczuwa jakikolwiek dyskomfort w swoim życiu. ;) Ona MIĄGWI, czyli chrumka, sapie, postękuje, wydaje jakieś dźwięki typu "aj", "gja"... Niby nic, ale zasnąć się przy tym nie da kompletnie. Podanie piersi nie działa - Ala najedzona odmawia współpracy z piersią i żąda bujania, kołysania i takich tam atrakcji. I sobie tak nie śpi i miągwi od 5 nad ranem do 7 albo 8, po czym ja już wstaję zrezygnowana. Miągwa odeśpi nocne harce w chuście, a ja? Deficyt snu rośnie z dnia na dzień, niestety. Masochistycznie, zamiast iść spać wcześniej, to ja siedzę po nocach w sieci i bloga piszę, fora czytam i fejsbuka. ;) Miągwa i tak zaraz się przebudzi na mleko, wtedy zaśniemy obie i git.

czwartek, 15 listopada 2012

I ostatni słownik, bo nie ogarniam już...

... mowa mojego dziecka starszego bowiem ruszyła pełną parą i mamy teraz nie tylko pojedyncze słowa czy też krótkie zlepki dwóch rzeczowników, ale pojawiają się kilkuwyrazowe wypowiedzi, coraz więcej czasowników, słowa w odmianie przez przypadki i takie różne cuda. :) Więc to będzie mój ostatni słownik Antka słówek, ku potomności, bo jak już zaczęłam je kiedyś-tam spisywać, to szkoda, by moja praca na marne poszła. :)

AGAN - szlaban (moje dziecko się ostatnio dużo kolejką bawi)
CIACJA - stacja
BISZISZ - śmieci (już nawet wiem, skąd mu się ta konstrukcja wzięła - dzięki, Krasnalku!)
AŁKA - auto/auta
DZIO - zoo
DZIE - gdzie
TENIE - patelnię (w sensie: trzeba wziąć patelnię)
APA - mapa
APKA - małpka
PAM KOKON - pan doktor
SIOŃ - słoń (a wcześniej: toń, cioń - ewolucja języka, proszę ja was!)
CIJE - wyje
ARARM - alarm (ok, Antek nie mówi pełnego "r", ale tak jakby charczy w tym miejscu, jest to nie do oddania na piśmie. Na pewno nie wrzuca tam "l")
JAŚ - las
ARAK SIAM - strażak Sam
BJEBJE - zebra
DUŁO - dużo/duży
EJEK - chlebek
ODŹIO - mydło
DINIA - dynia
BABAJAJA - baba Jaga (bo było Helołin, co nie?)
KOŃ - koń
KONIE - konie
JEĆ - jedź
NINDA - winda
BAJA - bajka
LOJI - lody
JOJEK JOJEK - Bolek i Lolek (bajeczka ukochana mojego synka)
OPU OPU - kąpu-kąpu, czyli kapiel
JUJEK - wujek
CIOCIA - ciocia
OBAJE - robale (to też po helołin)
OBAJ - robal
JOJEĆ - koniec
JIKO - mleko
JES - jest (moje ukochane jego pytanie: odźio dzie jes? - gdzie jest mydło?)
APCIA - babcia
BIK - byk
GOJI - goły, kulki
MAMA MIJA - mamma mia (moja mama tak powtarza często :P)

Pewnie ma tego więcej, ale od dłuższego już czasu nie notuję nowych słów, bo nie mam czasu. I za dużo teraz językowych zmian. W każdym razie - Antonio buduje zdania, odmienia słowa, poszerza zakres czasowników. :) Pojawiają się słowa 3 i 4-sylabowe (babajaja), które kiedyś były nie do przeskoczenia. Antolek powtarza mnóstwo słów, choć nadal są one bardzo zniekształcone (zjadane końcówki, początki), ale sam fakt, że PRÓBUJE to powiedzieć jest dla mnie niesamowitym jego postępem, bo wcześniej był zablokowany na to. Jakby wiedział, że i tak powie to beznadziejnie i w takim razie nie warto się ośmieszać. :P

I tylko nie wiem, czy to dzięki obecności babci - zawsze to jakaś nowa osoba do konwersacji, z innym zasobem słów itd., czy po prostu rozwój jego własny. Pewnie po trochu wszystkiego. Liczę wielce na to, że nasz pobyt w PL (już za niecałe 3 tyg) pozwoli Antkowi się rozwinąć językowo BARDZO, bo będzie miał tam kontakt z mową cały czas: w sklepie, na ulicy, placu zabaw, w domu itd.

A teraz nie nudzę już słownikowo i idę spać. Ala się zresztą wybudza na wieczorne mleczko. :) Wczoraj jej 2 miesiące stuknęły - dacie wiarę? Dopiero co rodziłam, a ona już ma dwa miesiące... Dżizas, czas przyspieszył zdecydowanie! ;)

wtorek, 13 listopada 2012

Nocnika ciąg dalszy

   Kiedyś tam, dawno temu, wspominałam, że Antoś zrobił siku do nocnika. I że to był dla nas SZAŁ. Że już widzieliśmy oczami wyobraźni, jak lada dzień dziecko wyskoczy nam z pieluch i zacznie załatwiać swoje potrzeby w miejscu do tego przeznaczonym, a nie "robić pod siebie" w pampka.

   Oczywiście, jak zawsze, myliliśmy się.

   Antek miał dwa dni lepszej formy czy co, a potem obraził się na nocnik i dalej radośnie sikał w pieluchy. Pół biedy, gdyby tylko sikał - zdejmujesz ciężką od moczu pieluchę, wywalasz ją do kosza, a na jej miejsce zakładasz dziecku czystą i leciutką jak piórko. Pięknie i miło. Najgorsze były kupy. Cuchnące obrzydliwie, potężne (ja nie wiem, jak taka mała istotka jest w stanie wyprodukować tyle fekaliów???), często gęsto rozmazane po całych pośladkach, klejnotach rodowych Antonia itd. Ble! Chętnych do przebierania dziecka z TAKIEJ pieluchy jakoś nie było.

   Potem przyjechała babcia Antka i zaczął się dodatkowy problem - Antoś uznał, że uciekanie przed babcią z gołym tyłkiem, to jest super zabawa: babcia się tak fajnie denerwuje, gada jakieś śmieszne rzeczy (no bo przecież nie grozi na poważnie, prawda?) i w ogóle super fun. A najfajniej jest uciekać z taką pupą usmarowaną kupą... Najczęściej do akcji musiała wkraczać mama (czyli mła). Babcia się ewidentnie męczyła z tym zmienianiem pieluchy.

   Potem jeszcze się dwa razy zdarzyło tak, że Adam zabrał syna na basen, gdzie młody uznał za wskazane załatwić swoje grubsze potrzeby wprost do basenu. Pieluszka-kąpieluszka niewiele pomogła. :/ Siara na maksa. Mąż zapowiedział, że dopóki dziecko nie ogarnie załatwiania się na nocnik, basen idzie w odstawkę. I jeszcze się posprzeczaliśmy w tym temacie. :/

   W końcu uznałam, że trzeba po prostu zadziałać, bo dorośli się męczą, dziecko jest skołowane i ogólnie jakaś chora sytuacja się robi z tym Antka sikaniem i kupaniem. A póki babcia jest pod ręką - trzeba działać zdecydowanie. Poszłam do sklepu i zakupiłam 21 par majtek chłopięcych. I zaczęliśmy po prostu je Antkowi zakładać w ciągu dnia. Przez pierwsze cztery czy pięć dni po prostu wycieraliśmy kilka razy dziennie podłogę tam, gdzie młody uznał za stosowne sobie siknąć (dzięki Ci synu, że nie na dywany!). I gatki z kupongiem przebrać, dziecko wymyć pod prysznicem... W sumie nawet nie było to takie uciążliwe, jak myślałam. I nagle, ni z tego ni z owego - Antek zawołał ZANIM zrobił siku. Dwa razy jednego dnia. A potem na spacerze, gdy zesikał się w pieluszkę (bo na spacer jednak jeszcze zakładamy), to POCZUŁ ten fakt i zażądał zmiany pieluchy, bo on w obsikanej nie będzie chodzić (a kiedyś potrafił pół dnia chodzić z jednej i tej samej, wiszącej mu niemal w kostkach - tak była ciężka). A po powrocie ze spaceru normalnie usiadł na nocnik i grubszą akcję tam zaliczył też. I od tego dnia jakoś pooooszłoooo! :)

    Jeszcze nie ma 100% trafień, czasem trzeba Antolkowi "przypomnieć", że może by siku poszedł zrobić czy coś. W nocy też pielucha jest w użyciu, ale od dobrych kilku dni jest sucha po całej nocy i pierwszy sik ląduje w nocniku.
   Jestem mega-dumna! I zaskoczona, że tak szybko i łatwo to poszło. Nastawiałam się na zasikany cały dom, wieczne pranie majtek (dlatego kupiłam ich sporo, żeby nie prać codziennie) i jakiś stres ogólny. A wyszło jakoś naturalnie i całkiem fajnie. I teraz mi zostało tak naprawdę tylko jedno dziecko do pieluchowania - UFFF!

poniedziałek, 12 listopada 2012

O rzeczach smutnych

   Zbieram się, żeby zacząć znów pisać w miarę regularnie i o wszystkim, ale mi nie wychodzi. Czas brak, państwo mili. Czasem jestem tak padnięta, że zasypiam razem z dzieciakami moimi już o 20:00 i śpię do rana jak zabita (z przerwami na karmienie JaśniePaniHrabiny oczywiście).

   Ale dziś muszę. I to zupełnie nie o sobie, nie o dzieciach moich, nic.

   Niedawno zmarła Chustka. Nie znałam jej wcześniej, dopiero liczne linki w internecie, które pojawiły się tuż po jej śmierci, pozwoliły mi ją poznać. Niestety - grubo za późno. Jej bloga przeczytałam w kilka wieczorów, przy końcówce płacząc jak bóbr. Niesprawiedliwy jest los, że zabrał taką postać, tak wspaniałą, silną, kochającą świat kobietę. Młodą kobietę. Matkę. Żonę. Jej relacja z synkiem była wprost niesamowita, pełna miłości, szacunku, głębi. Świetnie czytało mi się jej wpisy, bo pisała niesamowitym stylem: lekko nonszalanckim, ironizującym, bardzo wprost, bez obłudy. Walczyła. Żal mi strasznie, że przegrała tak szybko. Żal mi jej synka. Żal mi jej męża. Czuję wielki smutek, gdy myślę o tym, że jej nie ma, a przecież wcale się nie znałyśmy. Jednak lektura jej bloga otworzyła we mnie coś dobrego. Jakiś dziecięcy pierwiastek. Żeby się cieszyć życiem, kochać, być dla innych, zachwycać się sprawami prostymi, codziennością. Żeby mówić prosto i bez patosu. Żeby dbać o siebie. Żeby pięknie żyć, bo cholera wie, ile nam jeszcze zostało... I żeby się badać regularnie, bo to u mnie zawsze był problem.

   Odkąd jestem mamą takie historie: umierający rodzice, umierające dzieci, chore dzieci, dzieci porzucone, dzieci bite itd. - sprawiają, że wyć mi się chce. Wcześniej AŻ tak nie miałam. Owszem - to były przykre historie, ale nie utożsamiałam się tak straszliwie z nimi. A teraz mam dzieci i myślę sobie zawsze, że gdyby to spotkało mnie, moje dzieci... Gdybym umierała na nieuleczalną chorobę i wiedziała, że one tu zostaną beze mnie, bez tych naszych codziennych rytuałów, że nie zobaczę, jak rosną, zmieniają się, uczą pisać, czytać, chodzić na randki itd....  Gdyby ktoś je skrzywdził, gdyby były ciężko chore, uległy wypadkowi, gdyby umarły... Takich myśli nie da się ogarnąć, więc chce mi się wyć. Najpewniej pękło by mi serce, i to w kilku miejscach. A potem przypominam sobie, że dla innych ludzi to nie są tylko hipotetyczny sytuacje, ale ich życie po prostu. I wtedy wyję. Z żalu, z niemocy. Bo tak nie powinno być. :(
  

niedziela, 11 listopada 2012

Liebster Blog Award

Nominowała mnie Mama Kangurzyca - ach, jakże Ci dziękuję! Ja wprost UWIELBIAM łańcuszki. :P

No ale dobra - dostałam tą nominację, więc czas odrobić pańszczyznę. O co w ogóle kaman?

Zasady zabawy :
Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę" Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

A oto pytania od Mamy Kangurzycy (i moje do nich odpowiedzi):

1. Koń czy żaba?
  
Zdecydowanie KOŃ. Za pęd, za galop, za wdzięk. Jazda konna to moje niespełnione jak dotąd marzenie. Siedziałam w siodle dosłownie 2 razy w życiu, z czego pierwszego razu już nawet nie pamiętam, bo dzieckiem byłam, ale z jakiegoś powodu (kobieca intuicja?) czuję, że to jest coś dla mnie.

2. Śnieg czy deszcz?

Śnieg. Albo deszcz. Zależy. Obecnie wolałabym już śnieg, bo tęskno mi do zimy, a zimnego, deszczowego listopada mam po dziurki w nosie. Niemniej niewykluczone, że na wiosnę wolałabym ciepły deszczyk niż padający śnieg.

3. Mail czy sms?

A to zależy do kogo. :P Piszę i jedne, i drugie.

4. Kawior czy pierogi ruskie?

Pierogi. :D Mniam! :D

5. Shrek czy Osioł?

Shrek.

6. Samochód czy rower?

Rower.

7. E-book czy książka tradycyjna?

TYLKO tradycyjna. Próbowałam też audiobooków, ale nudzą mnie.

8. Boże Narodzenie czy Wielkanoc?

Boże Narodzenie. Za wyjątkowy klimat i zapach. :)

9. Orkiestra wojskowa czy symfoniczna?

Symfoniczna. Raz na jakiś czas łapię nastrój na muzykę poważną. I bardzo lubię opery. :)

10. Obywatel świata czy lokalny patriota?

A to się musi wykluczać? Bo lubię żyć lokalnie, ale horyzonty moje sięgają dalej, niż za sąsiednią miedzę. :P Lokalne lubię jedzenie, wyroby - ot, takie eko-klimaty. Ale lubię dużo wiedzieć, a wiedzę czerpię nie tylko z rodzimych źródeł. No i podróżować lubię. :)

11. Zakupy w "realu" czy w Internecie?

W "realu", bo lubię pomacać, powąchać, a ciuchy - przymierzyć. Z internetu zamawiam głównie książki i paszę niedostępną lokalnie (dobre mąki na chleb, mieszanki chlebowe itd.)

Ufff... nominacje podam wkrótce, bo już późno i nie ogarniam.

czwartek, 1 listopada 2012

Z rodziną najlepiej na zdjęciu

   Od ponad miesiąca mieszka z nami moja mama, która przyleciała tutaj pomóc nam w opiece nad dwójką dzieciaków. Bo wiadomo - początki są ciężkie, sytuacja nowa i trzeba jakiegoś wsparcia i dodatkowej pary rąk.
   I naprawdę dobrze, że ona tu jest, bo czasem to bym kompletnie nie dała rady, albo Antoś byłby straszliwie porzucony samopas, bo młoda ciągle przy piersi albo na rękach/w chuście. A tak ma się kto z nim bawić, ktoś z nim rozmawia cały czas i ogólnie jest zaopiekowany. I widać, że dobrze mu się relacja z babcią układa, chętnie się do niej przytula, całuje ją i woła do zabawy. Babcia nie ma tutaj żadnych "ważnych" spraw i na zabawę zawsze ma czas, nie to, co mama i tata. ;) Choć bywa to dla mnie też trudne - że teraz nie mam tego czasu tyle na zabawy z moim ukochanym starszym dzieckiem, że trochę jestem obok niego, a wiem, że on nadal mnie bardzo potrzebuje, bo ma ledwo 2 latka.

   Ale miesiąc z mamą to dla mnie już za długo. Jesteśmy straszliwie różne w poglądach na niemal każdy temat. Zaczynają mnie irytować jej txty do Antka, nagabywanie go do jedzenia, jakieś takie lekkie zawstydzanie w tematyce sikania do nocnika (bo nadal to są historie sporadyczne, zwykle ze 2 razy dziennie Antoś robi to siku na nocnik, reszta nadal w pampka idzie), wieczne namawianie do tego, czego babcia chce i nie liczenie się z tym, czego Antoś chce. Nie jest to jakieś hardcorowe, dlatego dopiero teraz mi to zgrzyta bardziej. Wiem, że ona chce dobrze, ale... Wczoraj miałyśmy jakąś pierwszą poważniejszą wymianę zdań, dziś mama jest na mnie obrażona i ostentacyjnie się nie odzywa. :/ Jak jakaś nastolatka z fochem, naprawdę. A chciałam porozmawiać i dojść do porozumienia, a przynajmniej wysłuchać, ale wbiła wzrok w podłogę, zacisnęła zęby i odmówiła dalszej rozmowy. I teraz w domu taka jakaś dziwna, napięta atmosfera. Na szczęście z Antolkiem bawi się dalej radośnie, tylko mnie ignoruje...

   W takich chwilach myślę sobie, że dobrze by było, żeby już poleciała z powrotem do PL. Że takie akcje mi tylko dodają stresu, którego i tak mi wystarcza póki co przy rozkrzyczanym starszaku i cycoholicznej młodej. Ale widzę też, że jej obecność jest póki co potrzebna. Chociaż, tak na dobrą sprawę, gdyby mojej mamy nie było, to MUSIAŁABYM jakoś ogarnąć się sama z Adamem z tym wszystkim, jak masa innych rodzin, i pewnie by się udało, ale może przy większej ilości nerwów, krzyków i pretensji... Nie wiem. Wiem, że ciąży mi już obecność mamy, jej ciche ocenianie mojego rodzicielstwa (pewnie w większości na "nie" jak ją znam), jej dezaprobata naszego stylu życia (za dużo szastamy pieniędzmi, jadamy na mieście czasem i w ogóle...), jej wiecznego niezadowolenia z tego, co jej ugotuję na obiad, bo ona nie lubi: kaszy żadnej, kminku, dyni, soczewicy, spagetti to jest "śmieciowe jedzenie" i jak to obiad bez ziemniaków? Ech... I takiego... zamknięcia w sobie z jej strony mam dość. Że próbujemy jej pokazać coś nowego, jakieś wycieczki proponujemy, wyjścia do kawiarni, żeby coś miała więcej z tego wylotu do Dublina niż tylko dom i dzieci, a za każdym razem słyszymy, że to takie "pierdoły niepotrzebne", że ona bez tego może żyć, że to kosztuje, a po co pieniądze na pierdoły wydawać itd. Mówimy o tym, co ostatnio czytaliśmy, słyszeliśmy, że są jakieś nowe fajne teorie o wychowaniu, żywieniu, że coś tam jest zdrowe albo bogate z białko itd., a ona to wszystko kwituje taką... obojętnością połączoną z irytacją: że dla niej to jest bez sensu, ale jak chcemy tak robić, to proszę bardzo, to nasze życie i możemy robić co chcemy, jej nic do tego.

   Chcąc nie chcąc znów stanęłam na pozycji dziecka wobec niej. Szukam akceptacji, aprobaty, jakiejś oznaki zainteresowania moim życiem, moimi pomysłami. W końcu jestem jej córką, chyba powinno ją to interesować, prawda? Ale rozbijam się o jakiś mur, który dookoła siebie zbudowała, chyba dawno już temu. Niby wiem, jaka ona jest, ale ciągle próbuję z nadzieją, że może dziś, może teraz, jak obie jesteśmy dorosłe i mamy swoje dzieci... że teraz uda się porozumieć, być bliżej. Nic z tego. Atmosfera się tylko zagęszcza z dnia na dzień.

   Więc choć wiem, że jej pomoc na co dzień mi się przydaje - liczę dni do momentu, gdy już jej tu nie będzie. Gdy znów będę mogła żyć na swoim, sama, z Adamem i dziećmi, a dziadków odwiedzać w PL raz do roku albo dwa razy max. Przykre, co nie? Wiem. Ale taką mam tą moją rodzinę, cholera.